Pakt migracyjny migracja

Pakt migracyjny, tortury skruchy i mefistofelowska koniunkcja Tuska

Europa swojej przeszłości nie postrzega jako źródła dumy, wiarygodności i inspiracji, lecz jedynie jako brzemię, które musi dźwigać – i za które musi ciągle przepraszać. Bez zmiany tego paradygmatu nigdy nie uda się realnie zmierzyć z problemem nielegalnej migracji.

Na tyłach brukselskiej siedziby Parlamentu Europejskiego znajduje się park Leopolda, założony w połowie XIX wieku. Najpierw na jego terenie znajdowało się zoo, później uniwersytet. W jego siedzibie organizowano Kongresy Solvaya – przed wojną najsłynniejsze światowe spotkania fizyków; pojawiały się na nich najważniejsze nazwiska ówczesnego świata nauki (m.in. Maria Curie-Skłodowska, Albert Einstein, Niels Bohr, Max Planck). Po wojnie uniwersytet stał się liceum, obok niego na przełomie lat 80. i 90. powstały budynki Europarlamentu. Wreszcie w ostatniej niewykorzystanej części dawnej uczelni w 2017 r. uruchomiono Dom Historii Europejskiej, czyli muzeum UE.

Gdy spaceruje się po nim, można przeżyć wstrząs – bo też znaleźć w nim jakieś pozytywy z dziejów Europy jest szalenie trudno. Kilka słów o rewolucji przemysłowej, wcześniej o odkryciach geograficznych, ale szybko przełamanych opisami masakr na rdzennych mieszkańcach ze strony konkwistadorów oraz faktami na temat kolonializmu. Poza tym gros wystawy przedstawia kolejne tragedie, jakie spotykały nasz kontynent: wojny, głody, tyranie, totalitaryzmy. I jedyny jasny punkt na tym tle: powstanie UE. Przed jej utworzeniem w Europie działo się właściwie tylko źle, dopiero potem nastąpiła zmiana – tak w pigułce można streścić główną myśl Domu Historii.

„Od 1945 roku nasz kontynent żyje w torturach skruchy. Rozmyślając o swoich obrzydliwych występkach z przeszłości – wojnach, prześladowaniach religijnych, niewolnictwie, imperializmie, faszyzmie, komunizmie – postrzega swoją długą historię jako ciąg mordów i grabieży” – pisał francuski eseista Pascal Bruckner w książce Tyrania skruchy. Brzmi jak opis Domu Historii Europejskiej, ale Bruckner te słowa napisał w 2006 r., a więc na długo przed jego otwarciem. Trafna diagnoza problemu współczesnej Europy, która swojej przeszłości nie postrzega jako źródła dumy, wiarygodności i inspiracji, lecz jedynie jako brzemię, które musi dźwigać – i za które musi ciągle przepraszać. To jest właśnie owa „tyrania skruchy” z tytułu eseju Brucknera. Niekończące się poczucie winy za błędy przeszłości, spięte z niemal całkowitym wyparciem potężnych sukcesów, które w tym czasie Europa odniosła. Mefistofelowska koniunkcja. Nic dziwnego, że psycholog jest w Europie regularnie wymieniany na liście najlepszych zawodów przyszłości.

Kolejny odcinek tyranii skruchy właśnie obserwowaliśmy przy okazji debaty w Parlamencie Europejskim o pakcie migracyjnym. Ten kompleksowy dokument jest sygnałem zmiany w podejściu do polityki migracyjnej. Jeszcze nigdy wcześniej instytucje europejskie nie przyjęły tak zdecydowanych regulacji służących uzyskaniu kontroli nad napływem migrantów. Ale dalej trudno go uznać za przewrót kopernikański w tej dziedzinie. Europę nieustannie obejmuje cień poczucia winy i naiwnego humanitaryzmu. Choć od dekady widać jak na dłoni, że masowa nielegalna migracja to dla Europy potężne źródło problemów – społecznych, gospodarczych i politycznych – to ciągle nikt nie umie nazwać rzeczy po imieniu. Zamiast jednoznacznego określenia tej kwestii jako zagrożenia, cały czas ezopowym językiem mówi się o konieczności uporządkowania kwestii związanych z napływem obcokrajowców na kontynent. Jakby kryzys w 2015 r. (powracający w różnych formach w kolejnych latach) był ciągle uważany za epizod, a najważniejszym zadaniem krajów UE było przyjmowanie każdego, kto zdoła przedrzeć się na kontynent przez Morze Śródziemne.

Język szantażu emocjonalnego cały czas powraca. „Ten pakt zabija!” – krzyczeli demonstranci w galerii Parlamentu Europejskiego w czasie głosowań. „Pakt był okazją do przyjęcia bardziej skoncentrowanego na człowieku podejścia do polityki migracyjnej UE, ale zamiast tego mamy zestaw polityk, które naprawdę zwiększą cierpienie ludzi na każdym etapie ich podróży” – tego typu cytaty Eve Geddie, szefowej biura Amnesty International w Brukseli, pojawiły się w dużej części europejskich mediów. Najlepsze potwierdzenie, że granie na poczuciu winy w Europie ma się świetnie. Europosłowie przyjmowali pakt, jakby wstydzili się tego, że za nim głosują – choć bardzo trudno uznać ten dokument za zestaw rozwiązań blokujących migrację, tworzących z UE twierdzę. W wyniku jego przyjęcia Europa nie staje się współczesną wersją zamku w Malborku. Raczej wielkim obozowiskiem, na którego krańcach postawiono rogatki próbujące kontrolować napływ przybyszów. Łatwo się domyślić, że taka kontrola będzie mniej niż bardziej skuteczna – a dokładając do tego jeszcze ciągle powracającą krytykę tych straży, tę europejską pedagogikę wstydu, tym trudniej skutecznie chronić kontynent przed nielegalną migracją.

Dlaczego tak łatwo wzbudzić poczucie winy w Europejczykach? Tłumaczy to Bruckner, wskazując na tę bardzo wypaczoną wizję europejskiej historii. Akurat w przypadku migracji ma ona bardzo precyzyjny kontekst, dotyczący kolonializmu i niewolnictwa. Bo też od drugiej połowy XX wieku kolejne europejskie państwa samobiczują się ze szczególnym okrucieństwem za swoją przeszłość. Apogeum tego procesu oglądaliśmy w 2020 r. w czasie protestów Black Lives Matter. Choć demonstracje miały miejsce w USA, to Europejczykom też się udzielił rewolucyjny zapał. Przykłady? W Antwerpii i Mons obalono pomniki króla Leopolda II – choć za jego czasów Belgia była w zenicie swej potęgi. Z kolei w Paryżu zdemontowano pomnik Woltera. Nieważne, że ten słynny filozof w XVIII w. dużo pisał o tym, że niewolnictwo jest złe. Wystarczyło, że dopatrzono się u niego inwestycji we Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, która zarabiała m.in. na handlu niewolnikami – wszystkie jego zasługi dla Oświecenia poszły w niepamięć.

Pewnie uważny Czytelnik w tym miejscu zacznie się zżymać, że za grosz to się żadnej logiki i spójności nie trzyma. Ale jeśli tego typu wątpliwości, pojawiły się u Państwa, to natychmiast rozwiewa je nieoceniony Bruckner. „»Kolonializm« stał się słowem wytrychem, które nie oznacza dziś konkretnego procesu historycznego, tylko wszystko, co się potępia” – pisze, wyjaśniając źródło tego konkretnego fragmentu szerokiego frontu tyranii skruchy. Dlatego jeśli chce się zacząć uruchamiać procesy inżynierii społecznej polegające na wpuszczeniu do Europy strumienia migrantów, to nie trzeba szukać nawet uzasadnień natury moralnej czy biznesowej. Wystarczy sięgnąć po hasło „kolonializm”. Zaskakująco zgodnie obywatele Europy schylają głowy, gdy tylko je usłyszą.

Choć stosowane do tej pory uogólnienie „Europejczycy” nie jest uprawnione. W kwestii kolonizacji należy wprowadzić rozróżnienie. Kolonie były domeną państw Europy Zachodniej. Kraje Europy Środkowej własnych kolonii nie miały – to raczej one w XIX wieku padły ofiarą podbojów i rozbiorów ze strony większych państw Zachodu (zgodnie w tym procesie współpracujących z Rosją i Turcją). Istotny szczegół, zwłaszcza jeśli chodzi o dyskusję dotyczącą współczesnej migracji. Jeśli jakieś państwa uważają, że dziś muszą ponosić konsekwencje własnych imperialnych ambicji sprzed stuleci i przepraszać za lata kolonializmu, to oczywiście mają prawo to robić – to kwestia ich sumień, poczucia odpowiedzialności czy własnych pomysłów na geopolityczne miejsce na świecie.

To wszystko nie ma jednak zastosowania do krajów Europy Środkowej. One skruchy z powodu okresu kolonializmu odczuwać nie muszą – bo nie ma do tego żadnych historycznych podstaw. One korzyści z otwarcia na migrantów z krajów afrykańskich nie czerpały, to wszystko jest domeną Zachodu. Natomiast one teraz muszą się wykazywać solidarnością w kwestii nielegalnej migracji. Taka jest istota przyjętego paktu migracyjnego. Jego sercem są próby wzmocnienia ochrony zewnętrznych granic UE oraz mechanizm obowiązkowej relokacji migrantów do wszystkich krajów unijnych w przypadku kryzysu wywołanego ich napływem. Teoretycznie można się wykupić od obowiązku przyjmowania kwot obcokrajowców, ale jest całkiem sporo wyjątków taką możliwość blokujących. Dlatego pozostaje jedynie kwestią czasu, kiedy w Polsce oni się pojawią czy konkretniej – zostaną do nas przysłani z kraju mającego własną kolonialną przeszłość.

Premier Donald Tusk zapewnia, że do Polski migranci nie wjadą, że jego rząd zadba o bezpieczeństwo naszych granic, a z regulacji zawartych w pakcie zostaniemy wyłączeni. Ważna deklaracja – ale jeszcze ważniejsze będzie to, w jaki sposób zostanie ona wypełniona treścią. Bo wydaje się, że Tusk miał możliwości wpłynięcia na kształt paktu migracyjnego już na etapie tworzenia legislacji. W końcu Europejska Partia Ludowa (Tusk do 2021 r. stał na jej czele, jego Platforma Obywatelska jest jej ważną częścią) to największa siła w Europarlamencie – a nie da się dziś obronić tezy, że EPL okazał się siłą, która autentycznie broni Europy przed nielegalną migracją. Argumentacja o wyjątkowości Polski, która przyjęła już miliony uchodźców z Ukrainy, też nie musi się okazać skuteczną na dłużej niż rok czy dwa, a rozwiązania zapisane w pakcie nie są ograniczone czasowo; to mechanizm z założenia stworzony na lata. Tymczasem Polacy migracji są wyjątkowo niechętni. Trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek poluzowanie w tej kwestii. Za każde ustępstwo wobec nielegalnej migracji Tusk, jego partia i koalicja tworząca obecny rząd będą płacić polityczną cenę. I nie uratuje ich tutaj proeuropejski kurs, który przyjmuje obecna koalicja rządząca. Owszem, jest on przez większość Polaków przyjmowany z zadowoleniem – ale natychmiast stanie się obciążeniem, gdy tylko się okaże, że wiąże się z koniecznością przyjęcia w kraju migrantów z Hiszpanii czy Włoch. Kolejna mefistofelowska koniunkcja, którą Tusk musi rozwiązać, jeśli planuje dłużej utrzymać się u władzy w kraju.

Czerwcowe eurowybory okażą się sądem nad obecną polityką migracyjną UE. Właściwie we wszystkich krajach unijnych funkcjonują partie będące jednoznacznie przeciw nielegalnej migracji, gwałtownie protestujące przeciwko obecnej tyranii skruchy i przepraszania za czasy kolonializmu. Pytanie, jak na to zareagują partie głównego nurtu. Bo tak naprawdę jedynym rozwiązaniem problemu jest całkowita zmiana definicji funkcjonujących dziś w obiegu.

Ciągle słychać, że w polityce migracyjnej potrzeba „bardziej skoncentrowanego na człowieku podejścia” – by jeszcze raz przytoczyć słowa Eve Geddie z początku tego tekstu. Tyle że w tym zdaniu „człowiek” jest synonimem zwrotu „nielegalny migrant”, a nie słowa „Europejczyk”. Wydaje się, że jesteśmy blisko momentu, gdy ta semantyczna gra w synonimy po raz kolejny ulegnie odwróceniu. Nie wiemy tylko, czy tej zmiany dokonają partie głównego nurtu (takie jak Europejska Partia Ludowa) czy ugrupowania ten główny nurt kontestujące. Ale ten, kto w oczach wyborców zdobędzie w tej kwestii większą wiarygodność, ten zyska możliwość kształtowania europejskiej polityki w najbliższych latach. We wszystkich jej obszarach. W tym sensie problem nielegalnej migracji staje się laboratorium, w którym na nowo kształtują się europejska scena polityczna i jej główne aksjomaty.

Agaton Koziński

Tekst pierwotnie ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się