Myśli człowieka zaniepokojonego

Debata polityczna w Polsce zdominowana jest przez nurty mające postkolonialną mentalność. Jedni nie potrafią docenić tego, co rodzime na tle światowych zjawisk. Drudzy zaś działają tak, jakby Polska była wyspą i organizmem samowystarczalnym.

Dwie – dotąd nieuregulowane – kwestie ciążą nad stosunkami wewnątrzpolskimi i zatruwają relacje Polski ze światem zewnętrznym. Wbrew temu, co się twierdzi, grożą one tym, że „wartości tradycyjne” – podobnie jak miało to miejsce na Zachodzie Europy – rzeczywiście mogą utracić oparcie w społeczeństwie, co z kolei potęguje ryzyko, iż otwarta zostanie furtka szalejącym ekstremizmom oraz potężnemu rozchwianiu organizmu społecznego, wskutek czego ulec może rozmyciu kultura narodowa.

Na dobrą sprawę – to już się dzieje. Co więcej, nieuregulowanie tych kwestii grozi nie tylko zapaścią cywilizacyjną, ale także utratą bytu państwowego (narodowego) – gdyż osłabia ono Polskę wobec zagrożeń płynących z państw mających wobec niej złowrogie intencje.

Tymi kwestiami są stosunek do osób homoseksualnych (i transpłciowych) oraz stosunek do ludzi pochodzących z kręgów kulturowych uznawanych za inne od zachodniego, przede wszystkim z tak zwanych Wschodu i Południa, państw Trzeciego Świata, a już najbardziej muzułmanów. Obie kwestie spowija mgła nieporozumień, przekłamań. Najwyższa pora tę mgłę rozwiać, jeśli chcemy uniknąć katastrofy.

Z konserwatywnego punktu widzenia upieranie się, że dyskryminacja osób homoseksualnych (i transpłciowych) to problem wydumany i że stawką w sporach ideowych wokół tych kwestii jest wyłącznie chronienie Polski przed rozlaniem się fali ideologii LGBTIQ – to czysta mrzonka i fałszywy rachunek.

Oddzielmy ludzi od ideologii. Sprawa związków partnerskich, małżeństw homoseksualnych (i obejmujących osoby transpłciowe) zawieranych w świetle prawa państwowego, a zatem w porządku świeckim, nie powinna budzić niezdrowych emocji, gdyż jest to kwestia stricte formalna, mająca wyłącznie na celu zapewnienie tym kategoriom osób warunków do prowadzenia życia w harmonii ze społeczeństwem. Dla dobra wspólnego.

Małżeństwo cywilne, czyli zawierane w wymiarze cywilnoprawnym, dąży wyłącznie do uregulowania sytuacji dwojga osób wobec różnych aspektów życia społecznego, takich jak wspólne płacenie podatków czy możliwość otrzymania dokumentacji medycznej, gdy partner (partnerka) czy małżonek (małżonka) ciężko zachorował(a). W obecnej sytuacji osoba homoseksualna nie może tych czynności wykonać. Skazana zostaje zatem na co? Na ukrywanie się i… próby przekupienia lekarzy?

Niezależnie od tego, czy homoseksualizm bywa wspomagany kulturowo, jest to zjawisko o podłożu biologicznym (fizjologicznym), a zatem naturalnym. Nie, nie chodzi o ideologię, tylko o prawa tych konkretnych kategorii ludności. W wymiarze cywilnym nie powinny one być dyskryminowane, czyli powinny mieć prawo do sformalizowania tych związków i – najpewniej także – do adoptowania dzieci… gdyż trudno doprawdy bronić tezy, iż dla dziecka zawsze jest lepiej, gdy jego życie toczy się w sierocińcu, a nie pod opieką dwóch tatów czy mam… Co więcej, nigdy nie było tak, że związek kobiety i mężczyzny stanowił stuprocentową gwarancję dobra dziecka… Chyba ten ostatni punkt nie wymaga dalszych rozwinięć…

A zatem tak – będą się zdarzać dysfunkcyjne rodziny homoseksualne, podobnie jak zdarzają się dysfunkcyjne rodziny heteroseksualne, gdyż ryzyko dysfunkcjonalności cechuje każdy twór ludzki. Świat zachodni, rozwinięty, te sprawy zrozumiał i pod tym względem w interesie konserwatystów polskich nie leży zawracanie kijem Wisły. Wyłączne mówienie o ideologii LGBTIQ jest równoznaczne z maskowaniem problemu realnych dyskryminacji, na jakie są narażone wszystkie osoby nieheteronormatywne.

A wartości konserwatywne? A Kościół? Otóż Kościół ma swoją wizję tych kwestii i nikt nie ma prawa mu jej odbierać. Prawa, o których tutaj mowa, mają zastosowanie wyłącznie w świeckim wymiarze formalnoprawnym. Nie powinny więc stanowić zagrożenia ani z punktu widzenia wrażliwości wiernych, ani dla Kościoła, którego kompetencji w sprawach teologicznych i eschatologicznych, w kwestii zbawienia duszy, nikt nie podważa. Zagrożenie – na co wyczulam i co starałem się pokazać – jest odwrotne: to nieuregulowanie tych spraw w wymiarze cywilnoprawnym grozi antagonizacją społeczeństwa oraz nasilaniem się podwójnego dyskursu wokół tych kwestii, skoro mówienie o zagrożeniu, które pociąga za sobą ideologia LGBTIQ, nijak się ma do realnej, faktycznej dyskryminacji, z którą borykać się muszą obecnie te kategorie ludności.

Obrońcy tradycyjnego ładu popadają zatem w jawną i gwałcącą prawa logiki sprzeczność, kiedy powtarzają niczym mantrę, że do żadnej dyskryminacji nie dochodzi, a tymczasem atakowane są kościoły. Tak, atakowane są kościoły i właśnie dlatego tym bardziej należy zachowywać się roztropnie. Obecny stan rzeczy rodzi swego rodzaju schizofrenię – jedno się mówi, a co innego się myśli, bo przecież nierównego traktowania, dyskryminacji oraz faktycznego przyzwolenia na nieuniknione w tej sytuacji akty przemocy całkowicie wyprzeć się nie da.

Przestańcie się obawiać o ład społeczny, spychając na bok waszych sumień realną dyskryminację, bo czyniąc to, wywołujecie tylko wilka z lasu i ryzykujecie, że społeczeństwo, rozchwiane i zbuntowane, rzeczywiście odwróci się plecami do wartości konserwatywnych… tak jak miało to miejsce na Zachodzie Europy.

Polska, ufna w swój model kulturowy, powinna unikać błędów tych lepiej położonych w ostatnich wiekach państw i kultur, a nie te same błędy, ich błędy powtarzać. Zapewniam, że wypaczenia i ekscesy tzw. ideologii LGBTIQ, jeśli istotnie do takich zjawisk dochodzi, są w dużej mierze wynikiem tępego i ślepego niegdysiejszego oporu okazywanego tym sprawom; to on, ów opór, a nie sama ideologia przyczyniły się do nadania tym ruchom ich niekiedy złowrogiego czy niepokojącego i mało tolerancyjnego, otwartego, zrównoważonego oblicza.

Druga sprawa, która budzi ogromny niepokój, to tendencyjne i oparte na obskurantyzmie historycznym stawianie znaku równości pomiędzy problemem emigracji osób ze Wschodu i Południa, islamizmem i terroryzmem. Pod tym względem dopuszcza się rażących i krzywdzących uproszczeń, a omawianie przypadku francuskiego w tym aspekcie podporządkowywane jest doraźnym celom politycznym. Cierpi z tego powodu długofalowy interes Polski, a także wizerunek naszej wspólnoty za granicą, co przynosi ujemne skutki na wszystkich poziomach postrzegania Polski.

Zresztą nie chodzi tylko o to, że „marka Polska” doznaje poważnego uszczerbku, skutkiem jeszcze bardziej podstępnym jest to, że sami Polacy odbierają sobie prawo do rozumienia zawiłości współczesnego świata, a zatem możliwość odpowiedniego uczestniczenia w obiegu międzynarodowym. Na naszych oczach Polska się kurczy, a nie tak powinno być.

Zacznę od anegdoty osobistej i uwagi na marginesie tej dyskusji – w kraju, w którym mieszkam także od wielu lat, chodzi o Francję, sam wielokrotnie padałem ofiarą tego, że utożsamiano mnie z religią katolicką (dodam – bynajmniej nie w kręgach muzułmańskich). Miejmy to na uwadze, gdy postępujemy podobnie wobec wyznawców innych religii czy tych, którzy żadnej religii nie wyznają. Takie zachowanie jest moralnie naganne, etycznie niedopuszczalne, kulturowo samobójcze.

Oczywiście, że we Francji (i na Zachodzie) istnieje problem terroryzmu islamskiego – każdy z nas pamięta zamach na redakcję „Charlie Hebdo”, ścięcie głowy nauczycielowi historii przez ucznia (niegodzącego się na pokazywanie karykatur Mahometa), śmiertelny atak na szkoły żydowskie w Tuluzie i okolicy (Montauban), zamachy w Nicei, ostatnio w bazylice Najświętszej Marii Panny. Lista zagrożeń, obejmująca także udaremnione ataki, jest zresztą o wiele dłuższa. Nikt tego nie podważa. Natomiast powoływanie się na opinie ekspertów, których gorliwe zaangażowanie w walkę polityczną we Francji popycha do twierdzenia, że głównym problemem dzisiejszej Francji są imigranci z Południa i Wschodu, ludność islamska, i że wystarczy zlikwidować to zjawisko (strach dociekać, w jaki sposób…), by – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszystko wróciło do normy, a nasze miasta, miasteczka i wioski odnalazły spokój i prosperowały, to jest – oględnie mówiąc – jawna manipulacja.

Za każdym razem, gdy słyszę, że to imigranci są winni – rzekomego zresztą – upadku Francji, to chce mi się wyć. I nie tylko dlatego, że sam poniekąd jestem dzieckiem emigrantów. Takie stawianie sprawy jest po prostu obrzydliwe, gdyż całkowicie przemilcza oraz przekłamuje kolonialne zaszłości wskazanego zjawiska.

Francja dopiero teraz i bardzo powoli zaczyna mierzyć się z ogromem krzywd, które spowodowała kolonizacja, a przedtem przecież także handel niewolnikami (la traite des esclaves), ich zsyłki do pracy przymusowej za ocean. Do tego dochodzi zjawisko ściągania robotników z wiosek Maroka, Algierii i Tunezji w okresie prosperity lat 1945–1975. Widziałem tych starszych panów, jak błąkali się po ulicach francuskich przedmieść z poczuciem przegranej i wypaczonego życia, rozmawiałem z ich synami starającymi się utorować sobie jakąś ścieżkę przez życie mimo czyhających na nich ze wszystkich stron uprzedzeń i niewidzialnych barier społecznych. O swoich rodzicach mówią z dumą, mimo że – jak przypominają – w momencie, kiedy ci rodzice ulegli namowom francuskich władz, byli to analfabeci mieszkający w jakiejś zapadłej arabskiej czy berberskiej wiosce. Dzisiejsze muzeum historii imigracji w Palais de la Porte Dorée, zwane kiedyś „Muzeum kolonii”, stara się przywołać losy tych wszystkich pomocników niegdysiejszego Francuskiego Imperium (Empire Français).

W Polsce często bezkrytycznie podziwiamy francuską kulturę, nie bacząc na to, jaką cenę przyszło zapłacić za podtrzymanie jej fundamentów, na ofiarę krwi złożonej w dziele budowy państwa, krwi wylanej nie tylko na polu bitwy. Ale na polu bitwy również, tylko że nie zawsze przez ludność rdzennie francuską – mam na myśli senegalskich tyralierów, a także Harki, czyli arabskich żołnierzy posłusznych Francji w jej walce z algierskim Frontem Wyzwolenia Narodowego i walczących u boku Francuzów przeciw swoim pobratymcom. Po zawarciu pokoju stali się oni ofiarą algierskiej polityki terroru, a Francja de Gaulle’a (tak, de Gaulle’a) sprzeciwiała się ich repatriacji, stawiając przed nią liczne przeszkody natury prawnej i materialnej, co było równoznaczne z bierną akceptacją ludobójstwa tej kategorii ludzi. Również wtedy podnoszono argument czystości narodowej, dla której owi Harki rzekomo mieli stanowić zagrożenie.

Opinia publiczna we Francji, a co dopiero w Polsce, ma słabą świadomość lub w ogóle nie ma świadomości ogromu zbrodni, które popełniono na ludności poddanej represjom wskutek walki z rozmaitymi ruchami wyzwoleńczo-narodowymi w byłych koloniach, także oczywiście tych francuskich. Dopiero niedawno zaczęto pokazywać w telewizji materiały archiwalne dokumentujące niektóre z tych zbrodni – szczególnie wymowne są akty zdrady i podstępnego mordowania sporych rzesz ludności czy to na należących nadal do Francji terytoriach zamorskich, czy przykładowo na Wybrzeżu Kości Słoniowej lub Madagaskarze.

Tymczasem w kwestii stosunku do imigrantów ze Wschodu i Południa, wykorzenionej ludności islamskiej, Polska, która nie ma na sumieniu takich – jak Zachód – kolonialnych grzechów, przyjmuje postawę podobną tej niegdyś okazywanej przez potęgi kolonialne – jest to poczucie wyższości cywilizacyjnej, poparte niechęcią wobec tych, którzy hołdują innym tradycjom. Co gorsza, owa niechęć skutkuje przyjmowaniem skarykaturyzowanej wizji owych obyczajów. Otóż problem związków islamu i terroryzmu jest to kwestia złożona, wielopoziomowa i z całą pewnością wykluczająca proste utożsamianie jednego z drugim.

Na marginesie warto przypomnieć, że cywilizacja islamska (skupiona wokół takich ośrodków jak Bagdad i Kair) stanowiła niegdyś potęgę i znajdowała się w ścisłej czołówce światowej, było tak plus minus do XIII, a nawet – pod pewnymi względami – do XVII wieku. Jak pokazał niedawno wybitny tunezyjsko-francuski uczony Abdelwahab Meddeb (w dziele noszącym zresztą wielce wymowny tytuł – Choroba islamu), w łonie islamu od dawna konkurują ze sobą różne, niekiedy przeciwstawne nurty, mniej lub bardziej liberalne i otwarte na dialog i negocjacje, mniej lub bardziej restrykcyjne w rozumieniu prawa oraz jego ustrojowo-społecznych skutków. Nie jest tak – o czym pisze Meddeb – że radykalizm to nieodłączny atrybut islamu; w Arabii Saudyjskiej przewagę zdobyła mocno uproszczona, „fundamentalistyczna” czy też „integrystyczna” doktryna islamu. Chodzi o „wahhabizm”, zawdzięczający nazwę mało znanemu początkowo kaznodziei, z którym pewien klan zawarł sojusz, by otrzymać jego religijne błogosławieństwo podbojów militarnych. Jak dowodzi Meddeb, to zwieńczyło trzyetapową, choć jednocześnie pozbawioną jakiejkolwiek twardej konieczności ścieżkę rozwoju ideowego – cała sprawa mogła się inaczej potoczyć. W świecie islamu mają miejsce spory co do tego, jak tę religię należy rozumieć, tym bardziej że już wielokrotnie dochodziły do głosu inne jej wykładnie obyczajowo-ideowe; dość wspomnieć praktyki i sposób myślenia sufich (w sufizmie).

Z polskiego punktu widzenia nie to jednak jest najważniejsze. Polaków powinien interesować inny, ponadreligijny aspekt zjawiska migracji ze wschodnich i południowych rejonów kuli ziemskiej. Chodzi o samo zjawisko tożsamości czy – wolę to drugie określenie – statusu narodów postkolonialnych.

Rzeczpospolita Obojga Narodów sama została rozdarta na strzępy i nie tylko zawłaszczona przez obce potęgi, ale także podporządkowana kolonialnym (tak!) ówczesnym procesom sprawowania władzy i tępienia kultury rodzimej, spychanej do rangi lokalnego, niepoważnego folkloru. Polacy sami stali się narodem bezpaństwowców i sami, podobnie jak skolonizowani Afrykańczycy, byli świadkami, jak w łonie ich społeczności wysforowywały się różne jednostki pragnące zasilić obcą (kolonialną) administrację. Ich decyzji oraz strategii nie oceniam ryczałtem, zdając sobie także sprawę z nieuniknioności poczynań tych ludzi (pamiętamy przykład ojca Cezarego Baryki w Przedwiośniu), ale wskazuję na analogie pomiędzy tymi sytuacjami, a także na tragiczno-problematyczny charakter decyzji – podjąć kolaborację czy nie? Zasilić szeregi buntowników, a także czasami „terrorystów” szykujących powstanie?

Moim zdaniem debata polityczna w Polsce zdominowana jest obecnie przez nurty mające postkolonialną mentalność. Jedni nie potrafią docenić tego, co rodzime na tle europejskich i światowych zjawisk, tego, co Polska ma do zaoferowania światu, pod warunkiem że sama zacznie dbać o rozwój własnej podmiotowości. Drudzy zaś działają tak, jakby Polska była wyspą i organizmem samowystarczalnym, stanowiącym niezniszczalną potęgę. Ta druga opcja to mieszanka kompleksu zaścianka i podrzędności oraz kompleksu wyższości, wynikającego z bycia byłą ofiarą. Obie opcje są wynikiem wypieranej przeszłości kolonialnej (bez cudzysłowu) Polski.

Nie można zachowywać się tak, jak gdyby dawne potęgi europejskie nie żywiły wobec Polski kolonialnych zapędów czy nie odnosiły się do niej z kolonialnym nastawieniem, także na płaszczyźnie umysłowej (sam jestem świadkiem skali tego procederu w takim kraju jak Francja i mógłbym godzinami o tym opowiadać), ale nie można zachowywać się także tak, jak gdyby Polska dziś mogła przejąć z dobrodziejstwem inwentarza stare nawyki tych samych dawnych potęg kolonialnych, włącznie z deklarowaną pogardą wobec tego wszystkiego, co wychodzi poza wąsko rozumiane tradycyjne normy myślowe. Nie, potrzebne jest inne myślenie – wyzwolone od kolonialnych kompleksów, wsparte wyeliminowaniem zastępczych konfliktów ideologicznych i skierowane ku budowaniu przyszłości, w której polskość będzie rozumiana jako karta przetargowa w wymianie międzynarodowej.

Doda ktoś – że poza tymi dwoma kwestiami jest jeszcze jeden problem, który komplikuje stosunki Polski ze światem i osłabia jej wizerunek w tymże świecie – kwestia aborcji. No tak. Powiem krótko, możliwie najkrócej. Jestem oburzony charakterem protestów, ich niesłychaną i niedopuszczalną wulgarnością, jestem głęboko zaniepokojony ich przypuszczalną instrumentalizacją, i to nie tylko przez pragnące dorwać się do władzy rodzime siły polityczne, lecz także przez rozmaite interesy pozakrajowe, ale w tej kwestii również wypada zadać sobie pewne pytania. Religia ma rację, kiedy pyta o prawa życia nienarodzonego, ale nikt nikomu nie zabrania religii ufać i stosować się do jej dyrektyw. Jeśli ktoś wierzy i szanuje w sobie tę sferę, niech postępuje zgodnie z własnym sumieniem. Ale czy rolą państwa powinno być zabranianie jakiegokolwiek dostępu do tego zabiegu? Chyba wolno nam powiedzieć, że aborcja to środek ostateczny i że z pewnością nie jest to akt radosny ani lekkomyślny – w tym sensie nie promujmy go. Takie było we Francji stanowisko Simone Veil, promotorki ustawy, która wprowadzała dopuszczalność przerywania ciąży na żądanie kobiety. Z drugiej jednak strony w świeckiej sferze, zarządzanej przez państwo, absolutne zakazywanie dostępu do tego zabiegu przynosi opłakane częstokroć skutki – włącznie z – to temat podjęty niedawno w dokumencie Patryka Vegi – próbami pozbycia się niechcianego dziecka na rynku handlarzy organami ludzkimi i dziećmi przeznaczonymi do prostytucji.

Są ludzie, którym interes Polski leży na sercu i którzy mają koncepcje tego, jak powinien przebiegać jej dalszy rozwój – mam na myśli takie projekty, jak CPK, farmy wiatrowe, Trójmorze, rozwój sieci dróg, likwidacja luki VAT-owskiej, przekop Mierzei Wiślanej, cyfryzacja, ale również nadrabianie zaległości wobec Zachodu w zakresie polityki społecznej, a zaległości te są olbrzymie choćby wobec takiej Francji, gdzie zapewnia się rozmaite dotacje wychowującym dzieci, dodatki do mieszkań, wysokie zasiłki dla bezrobotnych i odpowiednio wysoką pensję minimalną, darmową i stojącą na wysokim poziomie służbę zdrowia itd. Tym ludziom właśnie najbardziej powinno zależeć na tym, by z rąk tych, którzy ze społeczno-darwinistycznym przechyleniem interes własny przedkładają nad wszystko – a Polskę traktują często jako przeszkodę w prowadzeniu interesów z kolonialnymi hegemonami – wytrącić w końcu bombę słuszności politycznej w walce z uprzedzeniami i realną dyskryminacją, w stawianiu oporu przed zamykaniem Polski za kordonem filisterstwa i zaściankowości, tym bardziej że w polskich warunkach konotacje łączące tę drugą grupę z dawnym komunistycznym systemem i jego nawykami myślowymi są nadal niepokojąco głębokie.

Uwolnijmy nasze umysły i zamiast nieroztropnie zabraniać, weźmy się w pełni do wymyślania i realizacji konstruktywnych projektów, otwartych na dialog ze światem, który potrzebuje Polski!

Tekst początkowo opublikowany we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Prof. Piotr BIŁOS

Prof. Piotr BIŁOS

Profesor literatury, wykładowca teorii literatury, szef polskiej sekcji i współodpowiedzialny za katedrę studiów translatologicznych w INALCO w Paryżu. Autor książek promujących uniwersalizm polskiej literatury, które ukazały się w prestiżowej serii „Classiques Garnier”: Exil et modernité: vers une littérature conçue à l’échelle du monde, Les jeux du „je”, construction et déconstruction du récit romanesque chez Wiesław Myśliwski. W 2017 r. w krakowskim Znaku ukazały się jego Powieściowe Światy Wiesława Myśliwskiego.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się