Na co do kina? Wiesława Kota rekomendacje

Na co do kina?
Filmowa piątka Wiesława Kota (5)

Bądź gotów na spotkanie braku gotowości – zachęca w tym tygodniu kino. Oglądamy i próbujemy się wywiązać. Propozycje filmowe Wiesława Kota na weekend 11-12 listopada 2023 r.

Niewierni w Paryżu, czyli koło fortuny

★★★★

Francja 2023
reż. Woody Allen

To mój pięćdziesiąty film” – przypomina Woody Allen, który mimo 87. lat nie zwalnia tempa. Ostatnio kręcił mniej więcej jeden film rocznie, więc kiedy spod jego ręki wyszedł kolejny produkt, nie byłoby powodu do wielkiego „halo”. A tymczasem powód jest, ponieważ tym razem autor „Manhattanu” (1979) skręcił w ścieżkę filozoficzną. Może nie są to roztrząsania na miarę Sørena Kierkegaarda, ale jednak nad filmem zawisa pytanie: czy układamy sobie życie sami, czy raczej wyręcza nas przypadek, zbieg okoliczności, łut szczęścia? 

I już startuje ilustracyjna przypowieść. Fanny i Jean wyglądają jak model małżeństwa wycięty z żurnala. Satysfakcjonująca praca, a po godzinach relaks w luksusowym apartamencie w prestiżowej dzielnicy Paryża. I miłość, której nie przesłania najmniejsza chmurka. Wtedy – bez żadnego ostrzeżenia – na Fanny spada grom. Nic strasznego, po prostu czystym przypadkiem spotyka dawnego kolegę z liceum. Tyle, że Fanny rozumie, że dalsze życie bez towarzystwa kolegi jest już niemożliwe. Bo musi to w końcu przyznać: w związku z bogatym mężem, mocno zaangażowanym w kombinacje finansowe, czuje się żoną-paprotką, żoną trofeum. Towarzyskim dodatkiem do męża w trakcie niekończących się koktajli w światku wielkich pieniędzy. Na tym tle ten spotkany na ulicy Alain, w marynarce sztruksowej, jakby wprost ze sklepu z odzieżą używaną, młodzieńczo wyzywający pisarz (in spe), wolny i rozwibrowany, wydaje się rozsądną alternatywą. A romans w jego wynajętym mieszkaniu to odskocznia, która jej się należy od życia. Kiedy Alain próbuje jej przygotować spaghetti w swym „artystycznym” lofcie, odzywa się dawna, a od pewnego czasu przygaszona tęsknota do paryskiej bohemy, cokolwiek miałoby to znaczyć. Od teraz Fanny zdaje się na przypadek. Przestaje kierować się normami, regułami, zobowiązaniami. Zaczyna improwizować. 

To jest właśnie to novum, które każe pozostać przez chwilę przy filmie „Niewierni w Paryżu”. Większość produkcji Woody’ego Allena w ostatnich latach zatrzymywała się na poziomie zaledwie akceptowalnym. No, może z wyjątkiem filmu „Blue Jasmine” (2013). Nawet gorzej – wydawało się, że Allen kompletnie się zapętlił, że kręci w kółko ten sam melodramat „ze sfer”, a jego akcję przenosi do tych miast, których władze wyłożą celową subwencję. Z intencją, by pokazać w tle fabułki napisanej przez Allena pocztówkowy wizerunek miejsc, które mają być wabikiem na turystów. W tym kontekście przez kilka lat mówiło się nawet o filmie, który rozgrywał się będzie w Krakowie. W „Niewiernych” klimat także wzmacniają atuty z tła. Zdjęcia łączą ten słynny „paryski błękit” nieba z intensywną czerwienią i złotem jesieni. A wigor intrygi podkręca pulsujący jazz.

Najnowszy „Woody Allen” sięga po stary schemat „killer inside me”. Jak sto razy przed nim, kamera śledzi proces dojrzewania do zbrodni u osoby, która nigdy by u siebie podobnych skłonności nie podejrzewała. Gdyby nie wyjątkowe okoliczności. Film zagrany jest przez Francuzów i po francusku, pokazywany na świecie z napisami, co w dorobku Allena stanowi wyjątek. Tym samym Woody dystansuje się od Ameryki. Łatwiej zrozumieć to posunięcie, gdy przypomni się, że ostatnimi laty świat interesował się reżyserem głównie z racji zarzutów o molestowanie seksualne, postawionych mu przez jego przybraną córkę Dylan. Jego kolejne filmy „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” (2019) i „Rifkin’s Festival” (2020) nie weszły na ekrany w Stanach, ponieważ żaden dystrybutor nie zaryzykował promocji dzieł autora, na którym ciążyły zarzuty z gatunku najobrzydliwszych. Strata jest jednak niewielka, ponieważ oba te filmy to wyjątkowa płycizna. Krytyka pisała, że w wieku 85 lat Woody Allen przypomina wyciśniętą cytrynę.

Jest w tym najnowszym miłosnym kryminale z udziałem mrocznej strony osobowości tak zwanych zwykłych, normalnych ludzi, coś z atmosfery psychopatycznych kryminałów Patricii Highsmith („Znajomi z pociągu”). Oryginalny francuski tytuł „Coup de Chance” znaczy tyle, co szczęśliwy traf, „trafiło się ślepej kurze ziarno”, itp. Mąż Fanny, Jean, powtarza, że coś takiego, jak szczęśliwy traf, nie istnieje, szczęście trzeba sobie samemu zorganizować. A przecież reżyser prowadzi postacie w odwrotną stronę – jego bohaterowie są zmuszani do podejmowania takich a nie innych wyborów, ponieważ ich życie w gruncie rzeczy reżyseruje przypadek. 

Ale poza wszystkim „Coup de Chance to także – jak się wydaje – szczęśliwy zwrot w karierze samego Woody’ego Allena.

Good luck, Woody!

Anemos, czyli Boski wiatr

★★★★

Włochy 2023
reż. Fabrizio Guarducci

Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha” (J 3, 8) – powiada Ewangelia. Używa tu greckiego słowa „pneuma”, które oznacza zarówno wiatr jak i Ducha właśnie. W tytule filmu figuruje natomiast słowo „anemos”, które również oznacza wiatr, ale także tchnienie, może nawet natchnienie. Metaforę Boskości. Mamy bowiem przed oczami wizualną medytację o sprawach sięgających rdzenia ludzkiego bytu. Film konceptualny o poszukiwaniu Boskości poza zamkniętymi systemami filozoficznymi i religijnymi. 

Pojęcie „anemosu” zaprasza do podążania odwiecznymi ścieżkami ludzkiej duchowości w poszukiwaniu tego, co niesie ów Boski wiatr. Czego nie widać, a przecież Jest. O to właśnie w filmie syn pyta matkę, a ta snuje opowieść, która nie ma początku, a i jej końca także nie widać. Ma za to wyrazistych bohaterów, którzy raz po raz wzbogacają myślenie ludzkości na temat świata pozazmysłowego. Pojawiają się – choć nie podani z imienia – filozofowie greccy: Pitagoras, Platon, Arystoteles, Sokrates. I dalej: Jezus czy Benedykt z Nursji, wielki reformator życia zakonnego, który pod koniec życia wycofał się do odludnej jaskini, by szukać „Boskiej iskry” w otaczającym go świecie. Wspomniani są katarzy (średniowieczny francuski ruch religijny), którzy dawali wyraz przekonaniu, iż świat doczesny jest z gruntu zły. Szukali więc ratunku w świecie duchowym, z natury dobrym, wstrzymując się od pokarmów pochodzenia zwierzęcego i od kontaktów seksualnych. 

Z każda sekwencją filmu poszerza się grono mistyków, filozofów, proroków, mnichów rzucających się odważnie w otchłań Niewiadomego. Raz jesteśmy na wyspach Peloponezu, a za chwilę w skalistych celach pustelników Dalekiego Wschodu. Poszukiwania przenoszą się na ulice współczesnych metropolii, a nawet w stratosferę, gdzie spotykamy Gaję, grecką boginię Ziemi. A ta oddycha energią napływającą z głębi kosmosu. I chroni Ziemian, przynajmniej do momentu, aż dopełni się Apokalipsa: „Potem ujrzałem czterech aniołów stojących na czterech narożnikach ziemi, powstrzymujących cztery wiatry ziemi, aby wiatr nie wiał po ziemi ani po morzu, ani na żadne drzewo” (Ap 7, 1). Przeplatająca się sceneria owej medytacji to najpiękniejsze regiony Włoch: Sycylia, Toskania, Kalabria. A z bliska oglądamy wąwozy Alcantara, jaskinię Ucho Dionizjusza w Syrakuzach, Park Plemmirio, Etnę, opactwo San Giusto… 

Reżyser obrazu, Fabrizio Guarducci, tak tłumaczył genezę swego przedsięwzięcia: „Intencją filmu jest pomoc człowiekowi w jego wewnętrznej podróży. Ona, niestety, została zaniechana, często nie dochodzi do niej wcale, ponieważ Boska iskra zostaje w człowieku pogrzebana przez praktyczny materializm, który ją gasi. Stąd pilna potrzeba wycofania się ze świata zgiełku i poszukiwania odpowiedzi skrytych w nas głęboko”. 

Dogman, czyli najlepszy przyjaciel człowieka

★★★★

Francja 2023
reż. Luc Besson

Reżyser francuski Luc Besson – w dorobku 50 filmów – tworzy w rytm wahadła. Raz wychyla się ono w stronę obrazów pogłębionych („Leon zawodowiec” 1994), a raz w stronę czystej komercji („Taxi” 1998). Jego najnowszy film, „Dogman”, należy do zasobu dzieł ciekawszych, choć wykorzystuje ograny schemat „underdoga”, czyli osoby o miernym statusie, która doznawszy rozmaitych upokorzeń dojrzewa do roli mściciela. Skojarzenia z „Jokerem” (2019) są zupełnie na miejscu. Premiera „Dogmana” odbyła się w ramach konkursu głównego na Festiwalu w Wenecji. Co jest skromną satysfakcją dla reżysera nękanego w ostatnich latach problemami finansowymi, a dopiero niedawno uwolnionego od zarzutu napaści na tle seksualnym.

Film otwiera cytat z francuskiego romantyka, Alphonsa de Lamartine’a: „Gdziekolwiek jest jakiś nieszczęśnik, tam Bóg posyła psa”. W scenie inicjacyjnej tych psów jest całkiem sporo – wszystkie na pace ciężarówki, którą policja zatrzymała do kontroli. Za kierownicą zastała rannego mężczyznę (Caleb Landry Jones, najlepszy występ w dotychczasowej karierze) przebranego za Marylin Monroe. Ten spokojnie zapala papierosa i oświadcza, że jeżeli policjanci nie zrobią mu krzywdy, jego psy będą grzeczne. Policjanci krzywdy mu nie robią, ale on sam siądzie twarzą w twarz z sądową panią psycholog (Jojo T. Gibbs). Ta – niczym Jodie Foster w „Milczeniu owiec” – postara się poznać historię nieszablonowego aresztanta. A jego przeszłość odsłoni się w kolejnych retrospektywach. 

Dowiadujemy się, że Douglas, tytułowy Dogman, to syn hodowcy psów z New Jersey, tresowanych do krwawych pojedynków na użytek gawiedzi, która czyni grube zakłady co do zwycięzcy. Chłopiec do tego stopnia współczuł tym biednym zwierzętom, że ojciec wkurzony jego „mazgajstwem” zamykał go w jednej klatce z psami. Tymi samymi, które chłopiec wcześniej ukradkiem dokarmiał. Zresztą podobną historię Luc Besson znalazł w prasie, która donosiła o pewnej francuskiej rodzinie trzymającej w klatce pięcioletniego synka. 

Douglas już jako dorosły mężczyzna także wolał psie towarzystwo od ludzkiego, zwłaszcza, że talent do porozumiewania się ze zwierzętami miał nie mniejszy niż Dr. Dolittle. Okaże się, że sformował ze swych podopiecznych zdyscyplinowany oddział, który pomagał mu w odegraniu się na okrutnym świecie. Jego karne psiaki pozbawiały biżuterii co bardziej obrzydliwych burżujów. A w finale pokonały gang, który próbował Douglasowi te precjoza odebrać. 

Wszystko po to, by udręczony mężczyzna wreszcie zyskał szacunek dla samego siebie i odebraną mu podmiotowość. W tej sytuacji spodziewaliśmy się silniejszych akcentów psychologicznych, roztrząsania kwestii tożsamościowych, leczenia traum. Kto wie, może nawet religijnej głębi? Ale Luc Besson to jednak Luc Besson. Więc zamiast pogłębionego insertu w finale oglądamy dość tandetnie zainscenizowaną jatkę. 

Cóż, policja nie ma pojęcia, co zrobić z Douglasem. Ale Luc Besson – też. 

Doceńmy jednak, że się starał…

Osobliwości sycylijskie, czyli człowiek w fazie testów

★★★★★

Włochy 2022
reż. Roberto Andò

My pisarze mamy ambicję czynić wiarygodnym to, co wydaje się nieprawdopodobne” – mówi klasyk literatury XX wieku, noblista Luigi Pirandello w podsumowaniu tej biograficznej opowieści. A film opowiada o tym, co doprowadziło go do takiej konkluzji. 

Opowieści Sycylijskie polecaliśmy już w zestawieniu najważniejszych filmów tej jesieni, niemniej z uwagi na premierę właśnie teraz – warto ten ważny film polecić raz jeszcze.

Otóż jest rok 1921, Pirandello znalazł się u szczytu sławy pisarskiej i nie bardzo wie, co dalej. Wygląda, że do końca życia pozostanie w literackim dryfie i będzie odcinał kupony, jak długo się da. Przygnębienie powiększają także duchy, które nawiedzają pisarza u szczytu jego społecznej rozpoznawalności. Ale także u wrót, wydawałoby się, nieodwracalnej impotencji twórczej.

Pewnym oddechem w tej deprymującej sytuacji wydaje się wyjazd na rodzinną Sycylię, celem wygłoszenia mowy pochwalnej z okazji 80. urodzin jego mentora, słynnego powieściopisarza i dramaturga Giovanniego Vergi. Ceremonia jednak przeciąga się i pisarz zmuszony jest spędzić tu więcej czasu niż planował. Przypadkiem trafia na dwóch grabarzy, Onofrio i Sebastiano (obaj jakby wyjęci z komedii slapstickowej z lat 20. minionego wieku), którzy robią, co mogą, by w amatorskim teatrze wystawić komedię. Tyle że zamiast gładkiej intrygi z przaśnymi wstawkami konstruują – niechcący – groteskę, która rozwija się na krawędzi zupełnego chaosu. Dramaturg próbuje z zawodowego przyzwyczajenia interweniować w przebieg inscenizacji, ale tylko pogarsza sprawę. Obrał niewłaściwe podejście. Wobec tych grabarzy-aktorów, którzy mają znacznie więcej chęci niż talentu, Pirandello zachowuje się z uprzejmą ojcowską pobłażliwością. Z wysokości swojego prestiżu pomaga im poszerzyć granice wyobraźni, wiedziony jednocześnie litością i fascynacją. Z tym że tej ostatniej jest coraz więcej, bynajmniej nie ze względu na talent i na zdolności grabarzy, ale z powodu dziwności całej sytuacji. Nieprzypadkiem włoski tytuł filmu brzmi „La stranezza”, czyli: osobliwość, dziwność, fakt niewytłumaczalny.

Film był nominowany aż w czternastu kategoriach do nagrody Davida di Donatello, uznawanej za włoskiego Oscara. Ostatecznie zdobył cztery statuetki, w tym za najlepszy scenariusz oryginalny i za najlepszą produkcję. Federico Fellini uczyniłby zapewne z tej historii spektakl uruchomiony jednocześnie na wielu poziomach, z mistycznym podglebiem. Tymczasem reżyser Roberto Andò to tylko sprawny opowiadacz anegdot. Nie oferuje wiele poza sprawozdaniem, ale też na więcej nie liczyliśmy.

Zyskujemy jednak wgląd w tak zwany proces twórczy, który w tym przypadku doprowadził do powstania dramatu „Sześć postaci w poszukiwaniu autora” (1921), które to dzieło Luigiego Pirandella wstrząśnie dramatem europejskim. A wśród tych, którzy się u mistrza zadłużyli – tylko na naszym podwórku – są Witkacy, Gombrowicz, Różewicz, Mrożek czy Kantor. Bo Pirandello obserwując niezdarnych grabarzy silących się na odtworzenie zadanych przez scenariusz postaci, zrozumiał, że przecież tekst przygotowany do inscenizacji niekoniecznie musi być domknięty, wykończony, ostateczny. A przeciwnie – może być szkicem, zarysowaniem możliwości, ledwie wskazaniem kierunku interpretacji. Może być tekstem otwartym. I w jego przełomowym dramacie tytułowych „sześć postaci”, wziętych z ciasnego mieszczańskiego światka, szasta się bezradnie w poczuciu, że nie są dokończone. Powinny mieć stałe przekonania i dookreślone charaktery, a nie mają. Sami się ich nie dopracują, ponieważ istnieją w umyśle autora dopiero na prawach szkicu, wstępnego pomysłu, przymiarki. I nie ma pewności, czy kiedykolwiek się na dobre wyklują. 

„Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądźże przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo… niech będzie wiadomo” – odezwie się ta sytuacja dalekim echem w „Ferdydurke” (1937) Witolda Gombrowicza. Ten zresztą w „Dzienniku 1953 – 1969” klarował wyraźniej to, od czego Pirandello wyszedł: „jakże rozumieć walkę z gębą, z miną, w „Ferdydurke”? Przecież nie tak, że człowiek ma się pozbyć swojej maski – gdy poza nią nie ma żadnej twarzy – tu tylko można żądać, aby uprzytomnił sobie swoją sztuczność i ją wyznał”.

A czy koniec końców nasze życie nie jest jednym wielkim poszukiwaniem Autora?

Czarodziejski flet, czyli Harry Potter spotyka Mozarta

★★★★

Niemcy, USA 1922
reż. Florian Sigl

Musical ze wskazaniem na widownię młodzieżową, choć i starsi sporo skorzystają. Tim (Jack Wolfe) to uzdolniony muzycznie nastolatek, który sztukę wokalną pragnie opanować w szkole muzycznej imienia Mozarta usytuowanej w austriackich Alpach. Wygląda, że zacznie zwykłą karierę muzyczną, a tymczasem w wiekowym gmachu odkrywa tajemniczy portal, który okazuje się przejściem do innego świata. Tego wykreowanego przez Mozarta w trakcie komponowania opery „Czarodziejski flet” (1791). Tutaj realne życie ma mniejsze znaczenie, o wiele bardziej liczy się wyobraźnia. Chłopiec bez trudu zmienia się w księcia Tamino, głównego bohatera opery. I teraz jego życie rozwidla się na dwie ścieżki. W świecie realnym pobiera nauki w szkole muzycznej, a w tym magicznym podejmuje się uwolnienia księżniczki Paminy. Zgodnie z librettem Tim jest ścigany przez wielkiego węża wysyłanego przez Trzy Damy, które służą Królowej Nocy (Sabine Devieilhe). Tamino w towarzystwie komicznego łapacza ptaków Papageno (Iwan Rheon) przyjmuje misję uratowania córki królowej Paminy (Asha Banks) z fortecy, gdzie strzeże jej ohydny Monostatos (nawiasem: Stefan Konarski). Tyle, że Tim otrzymał tytułowy czarodziejski flet jako ochronę w zmaganiach z wysłannikami czarnej magii. Tak nawiasem, rolę głównego mentora w tej szkole gra F. Murray Abraham, czyli aktor, który grał Salieriego, głównego konkurenta Mozarta w słynnym filmie Miloša Formana „Amadeusz”. A poza wszystkim – jeżeli w tej opowieści dopatrzymy się pogłosu „Harrego Pottera”, to już nie nasza wina. 

Film porywa widza w podróż pełną śpiewu i tańca, w dodatku w towarzystwie międzynarodowych sław operowych. Rozmach tej inscenizacji wyjaśnia się, jeżeli przypomnieć, że producentem wykonawczym filmu jest reżyser Roland Emmerich mistrz szerokiego planu, by wspomnieć jego „Dzień Niepodległości” czy „Moonfall”. To on stoi za plenerami z bawarskich wysokogórskich łąk. Także za umieszczeniem akcji w Salzburgu, w rodzinnym mieście Mozarta, a zwłaszcza w tamtejszym pałacu Schloss Leopoldskron. Sceny rozgrywające się na baśniowej pustyni kręcono na Wyspach Kanaryjskich. O sekwencje wizyjne zadbało studio Pixmondo, to samo, które odpowiada za efekty specjalne w „Grze o tron”. A przecież nie zaniechano w filmie rozrzucenia akcentów sztuczności i inscenizacji, które przypominają, że jednak mamy do czynienia z operą. Z gatunkiem, który sceniczne zadęcie podniósł do najwyższej potęgi. 

Muzyczni puryści mogą wybrzydzać i uważać, że nic nie przebije „Czarodziejskiego fletu” (1975) w zapisie Ingmara Bergmana. Tu przypomnijmy, że Bergman stworzył rodzaj teatralnego cytatu. Odtworzył kształt sceniczny dzieła z czasów, kiedy zostało ono wystawione po raz pierwszy. Zarejestrował je jednak nie w Theater an der Wien, lecz na scenie osiemnastowiecznego teatru dworskiego w Drottningholm nieopodal Sztokholmu. I celowo eksponował maszynerię teatralną, która w czasach Mozarta dawała widzom iluzje baśniowych światów. Poza tym kamera pokazuje tu na przykład śpiewaków operowych w trakcie przemierzania drogi z garderoby na scenę. W przerwach między aktami dla zabicia czasu rozgrywają partię szachów. 

W każdym razie w przypadku naszej inscenizacji w żadnym razie nie chodzi o cyzelatorstwo, lecz o zabawę. Dzieło Mozarta zostaje tu uprzystępnione w wersji z konieczności okrojonej, ale jego zasadnicze elementy nie zostają pominięte. 

A przecież jedną z arii zastępuje liryczne wykonanie piosenki zespołu Jackson 5 pod tytułem „I’ll Be There”. Cóż, może gdyby Michael Jackson poświęcił się śpiewowi operowemu, jego życie i kariera muzyczna potoczyłyby się zupełnie inaczej? Żartowałem, oczywiście…

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się