partia francuska w Polsce

Jak powstawała „partia francuska” w Polsce

W Rzeczpospolitej drugiej połowy XVIII w. rodzi się mentalność, która rezygnuje z samodzielności, akceptuje konieczność poddania się wzorom z zachodniego centrum cywilizacyjnego, przyjęcia pozycji ucznia wobec tego centrum, a rekompensuje sobie to aspiracjami do funkcji prymusa, a może nawet pomocnika nauczyciela wobec tępej klasy, czyli społeczności własnej, uznanej za zacofaną peryferii. Tę ważną zmianę, w każdym razie jej początki, dostrzegam nie dopiero, jak się to powszechnie przyjmuje, w wieku XVIII, w czasach oświecenia i tak widocznej już wtedy konfrontacji „fraków” z „kontuszami”, ale w dobie Ludwiki Marii i stworzonej przy jej walnym udziale „partii francuskiej”.

W połowie XVII wieku, w czasie tragicznych doświadczeń własnej niemocy polsko-litewskiego państwa, ujawnia się potęga dalekiej Francji i jej ambicje, od czasów kardynała Richelieu otwarcie wyrażane, by stać się słońcem dla całej Europy. W takiej koniunkcji powstaje „partia” tych, którzy w nawróceniu na francuską modłę widzą jedyne zbawienie dla „tego nieszczęsnego kraju”, jak zaczyna być postrzegana bodaj po raz pierwszy przez swych obywateli Rzeczpospolita. Nie tylko króla chcą zwolennicy owej „partii” dostać z Francji – to się już wszak zdarzyło w czasie pierwszej elekcji roku 1573. Kiedy jechali wtedy po Henryka Walezego do Paryża delegaci Rzeczypospolitej, z Olbrachtem Łaskim, Radziwiłłem „Sierotką”, Janem Herburtem, Janem Zamoyskim, Stanisławem Żółkiewskim, Janem Zborowskim – to do głowy by im nie przyszło traktować tego poselstwa jako jazdy po naukę. Przeciwnie, to oni zawozili Paryżowi dumne Postulata Polonica, mające uczyć Francuzów ochrony praw mniejszości wyznaniowych i to oni dyktowali Walezjuszowi warunki uznania wszystkich polskich wolności: Si non jurabis, non regnabis – jeśli nie zaprzysięgniesz, nie będziesz (u nas) rządził. Wyjechał po pół roku z Polski i trochę to Sarmatów ubodło, ale przecież wiary w siebie i swój ustrój wtedy nie stracili. Sto lat później, pozbawieni już tej dumy niektórzy obywatele Rzeczypospolitej deklarują, że nie chcą być obywatelami w swoim kraju, tylko poddanymi: arcychrześcijańskiego i arcypotężnego króla Francji. Jak cytowany wcześniej Piotr Kochanowski, głoszą desperacko potrzebę wykorzenienia „tutejszych” szkodliwych obyczajów oraz praw i zastąpienia ich wzorcami przywiezionymi prosto znad Sekwany. Wezwanie do wcielenia Rzeczypospolitej do państwa „Króla Słońce” idzie najdalej, ale przecież nie jednostkowe, ale grupowe już były apele, by Ludwik XIV, lub bodaj jego ambasador, wyznaczyć raczył kogokolwiek do rządzenia w Polsce (i na Litwie), byle tylko nas zechciał podnieść, bo sami rządzić się ani podnieść z upadku już nie potrafimy.

Ważny jest nie sam tylko polityczny aspekt działań „frakcji francuskiej”: zgoda na wprzęgnięcie Rzeczypospolitej w rydwan polityki Ludwika XIV. Do pewnego stopnia i „partia habsburska” wcześniej, od czasów Zygmunta I Starego, ujawniała analogiczne tendencje. Tu jednak, to jest w przypadku zwrotu ku Francji w drugiej połowie XVII wieku, łączyła się owa zgoda na geopolityczną podległość z czymś więcej: z przekonaniem, że tam, w Paryżu, objawił się jedynie słuszny model do naśladowania, również w sposobie życia. Tam jest rozwój, przyszłość, tu, czyli w starej Rzeczypospolitej – przeszłość, zastój, by nie powiedzieć (tego słowa jeszcze wtedy nie używano): zacofanie. Skąd się takie nastawienie wzięło? Z namacalnych faktów i wrażeń, ze zderzenia zrujnowanej po „potopie” rzeczywistości nad Wisłą, Wartą i Niemnem z imponującą potęgą znad Sekwany. Ale również ze specyficznej percepcji tych wrażeń.

Czy miała tu może jakiś wpływ, przynajmniej na najbardziej wpływową cząstkę elit Rzeczypospolitej, „szkoła żon”, prowadzona przez Ludwikę Marię Gonzagę de Nevers w kręgu jej fraucymeru z Francji? Uczony dwór pani dwóch królów, skupiający po raz pierwszy tak długo i konsekwentnie transfery kulturowe z kraju Kartezjusza i Pascala, doczekał się wszechstronnej analizy w monografii Karoliny Targosz. Brak chyba jednak dotąd opracowania, które pozwoliłoby ocenić dokładniej, jak owe wpływy, również obyczajowe, mentalnościowe, rozszerzały się dalej poprzez wydane za mężów z najpierwszych rodów w Koronie i na Litwie francuskie panny i wzorujące się na nich liczniejsze damy dworu z rodzin polskich czy litewskich.

Wiemy, jak przyjmuje się po raz pierwszy moda francuska, widoczna na portretach kobiecych z drugiej połowy XVII wieku: już nie czepek, ale odkryta głowa z ułożoną przez fryzjerów z Paryża fryzurą, suknia z głębokim owalnym dekoltem – to sam początek zmian. Za nimi idą nowe gry i zabawy towarzyskie: planszowy tryktrak czy karciany tarok, promenady strojnych dam w karocach z towarzyszącymi im konno kawalerami. Dalej – romanse o pasterkach i pasterzach z doliny Loary, z bijącą rekordy popularności Astreą Honoriusza d’Urfé, „brewiarzem dla dam i wytwornych dworzan” (z tej powieści weźmie tytułowe imię Marysieńka w korespondencji z Sobieskim, jemu zostawiając przydomek Celadona – „najwierniejszego pasterza”). Pojawia się zwyczaj przyjmowania gości przez damy spoczywające w swych łożach – panowie przy nich na ziemi, na płaszczu lub poduszce, przyjaciółki na krzesłach. Tworzą się „cercles”, czyli towarzyskie kręgi, w których regularnie spotykają się grupy znajomych, niekiedy nakładające się, a czasem krzyżujące z politycznymi koteriami. W końcu rozkwita na nowo teatr, ale już nie na italskich wzorach formowany. Teraz przenosi ideały wyszukanej elegancji klasycyzmu francuskiego. Najdoskonalszego przykładu dostarczył Pierre Corneille i jego, genialnie przetłumaczony przez Jana Andrzeja Morsztyna, arcydramat – Cyd. Na polskich deskach teatralnych pojawił się najpierw u Marysieńki, wtedy jeszcze pani Zamoyskiej – w Zamościu, a dwa lata później (w roku 1662) na królewskim dworze w Warszawie.

Moda przyjmuje się prędko, schodzi w „dół”, który naśladuje „górę”. Patrzę na piękne portrety z opisywanej tu epoki, ale przedstawiające nie pierwszych urzędników Królestwa i ich damy, tylko wielkości, by tak rzec, powiatowe: konkretnie z ziemi drohickiej. Możny w tej ziemi pan, Stanisław Ciecierski, syn Adaukta (czyli Zbożnego), daje się w połowie XVII wieku sportretować całkiem jak francuski markiz. Obok niego synowa: Barbara z Ossolińskich Tomaszowa Ciecierska, już wedle najnowszej paryskiej mody ubrana i odsłoniona. Jej mąż, Tomasz Ciecierski (zmarł w 1710), jest jednak wierny kontuszowi i wąsom, a pierwsza jego żona, Jadwiga z Godlewskich – to już na portrecie wzór starosarmackiej odpowiedzi na francuskie nowinki: ma czepek na głowie, koronką zakryty szczelnie dekolt, duży krzyż na piersiach. Jak owa moda przenikała, jak wpływy zainicjowane na dworze Ludwiki Marii, mogły rozchodzić się szerzej i niektórych zachwycać, a innych gorszyć? Temat, powtórzmy, do zbadania.

Nie bez znaczenia jednak były tu, być może, zakony żeńskie i wychowawcze instytucje, sprowadzone przez królową z Francji. Siostry wizytki, czyli Zakon Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, miały w swej misji nie tylko odwiedzanie i wspomaganie chorych i ubogich, ale również pracę edukacyjną. Zakon, powołany we Francji w roku 1610 przez świętego Franciszka Salezego i świętą Joannę Franciszkę de Chantal, Ludwika Maria sprowadziła do Warszawy w czerwcu roku 1654, do prowizorycznego, drewnianego jeszcze klasztoru przy Zamku Królewskim. Wizytki miały utrzymywać dwanaście ubogich dziewcząt i prowadzić płatną pensję dla panien z „lepszych” domów. Nauka obejmowała czytanie i pisanie w języku francuskim, a także m.in. grę na instrumentach muzycznych i kobiece robótki. Od 1661 roku będzie działała już regularna szkoła wizytek dla dziewcząt – w Ujazdowie. Do pierwszych wychowanek będą należały m.in. Krystyna Branicka, Maria Krasińska, Helena Warszewicka, Anna Snopkowska. Po warszawskiej pensji sióstr powstanie wkrótce krakowska, później także w Lublinie i Wilnie. Drugi sprowadzony również przez królową Ludwikę Marię zakon, szarytki, prowadzić będzie przede wszystkim działalność charytatywną. Założone w roku 1633 przez świętych Wincentego á Paulo i Ludwikę de Marillac Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia znajdzie swój pierwszy dom w Warszawie już ćwierć wieku później. I stąd siostry szarytki będą emanować dobrem świadczonym sierotom i podrzutkom, ale także edukacją oferowaną córkom ze szlacheckich domów. Dzieło Boże – i francuskiej kultury – będzie rozwijało się przez kobiety.

Czy jest coś w tym wszystkim złego? Ależ nie! Można w tych zmianach widzieć kontynuację kulturowej wymiany albo też proces „cywilizowania”. Zwróćmy jednak uwagę, że słowo „cywilizacja” źródłowo odsyła do pojęcia obywatela – civis – i obywatelstwa, a owa z krainy Gallów przychodząca ogłada miała przede wszystkim charakter dworski, miała wychowywać – powtórzmy – „wytwornych dworzan”, albo też misjonarki katolickiej pobożności, szczególnego, francuskiego rytu. Bywało, że zderzała się raczej niż spotykała polubownie owa „cywilizacja” z tradycją obywatelską Rzeczypospolitej. W każdym razie tworzyła w niejednym przypadku pełen swoistego poczucia wyższości dystans wobec aktualnej praktyki tegoż obywatelstwa i jej karykaturalnego obrazu: sejmikowego rejwachu, kłótni i zasapanych w nich czerwonych gąb męskich, nie umiejących konwersować po francusku. Salon versus sejmik? Kobieca emancypacja – jak to podpowiada w swej świetnej monografii Karolina Targosz – versus sarmacki zastój? Kluczowe jest tutaj słówko „versus”, przeciw, oznaczające konfrontację dwóch światów, dwóch postaw, tendencji, a nie otwarcie na wzajemne dopełnianie, próbę syntezy. To właśnie konflikt „swojskości” i „cudzoziemszczyzny”, który zaczyna się już w trzeciej ćwierci wieku XVII. Fatalny konflikt. Fatalny w połączeniu ze zmianą politycznego położenia Rzeczypospolitej, która się w owym czasie dokonuje.

Wtedy powstaje Europa Wschodnia. Samo pojęcie rodzi się, jak wyjaśnił w swej błyskotliwej monografii amerykański uczony Larry Wolff, dopiero w XVIII wieku. To Monteskiusz (urodzony w 1689), po nim francuscy encyklopedyści, a także Wolter (urodzony w 1694) i Rousseau (rocznik 1712) mieli dostrzec głęboką różnicę między ich światem – Francją, Anglią, Niderlandami – a „resztą” Europy, ulokowaną już za bezpośrednimi sąsiadami z krain niemieckich. Tę resztę nazwali Europą Wschodnią, czyli obszarem cywilizacyjnie niższym w stosunku do „zaawansowanego” Zachodu. Niższym, gorszym, wymagającym dopiero edukacji przez francuskiego guwernera, nadzorcę, wyposażonego w trzcinę do bicia nieposłusznych i tępawych uczniów. Monteskiusz wybierał się na Węgry, by zobaczyć – jak w rezerwacie czy skansenie – przeszłość, już we Francji dawno przezwyciężoną. Tak to wyglądało również w ujęciu Woltera i encyklopedystów.

Ale Europa Wschodnia mogła być też traktowana (znacznie rzadziej tak się zdarzało) jako teren „mniej zepsuty” niż przeżarty, osłabiony już własną cywilizacją Zachód. W ten sposób np. Francję będzie porównywał ze szlachecką Rzecząpospolitą czasów konfederacji barskiej Jan Jakub Rousseau. Istotne jest w każdym razie to, że na miejsce wcześniej utrwalonego podziału Południe (kultura) i Północ (barbaria), łagodzonego jednak przez nadrzędne pojęcie chrześcijańskiej wspólnoty, pojawia się oś: Zachód = cywilizacja oraz Wschód Europy = zacofanie. Zbiega się ta zmiana z postrzeganiem nowego wielkiego gracza na politycznej scenie kontynentu – Rosji czasów Piotra I, jego córki Elżbiety, a potem „wnuczki” – Katarzyny II. To imperium nie tylko budzi respekt swą militarną mocą, ale również znakomicie grać będzie rolę pilnego ucznia zachodnich (najpierw niemieckich i holenderskich, a potem francuskich) nauczycieli. Rzeczpospolita zaczyna być wtedy traktowana już jako przedmiot polityki mocarstw. Nawet jeśli wykaże chęć do nauki u zachodnich mistrzów, to jakież ma to znaczenie wobec potęgi ucznia czy raczej uczennic z Petersburga… Tylko Rousseau zobaczy to inaczej: Rzeczpospolita szlachecka będzie miała znaczenie, jeśli sprawi, że groźne imperium carskie ostatecznie się nią udławi.

Wspominam tę interesującą interpretację „narodzin” pojęcia Europy Wschodniej, by odważyć się tutaj na jej korektę. Otóż amerykański badacz przyjął sam jakby perspektywę kolonialną: nie liczy się w tym przypadku, co myślą o sobie i jak myślą sami „aborygeni”, to jest mieszkańcy owej Europy Wschodniej, ale to tylko, jak wyobrażają ją sobie, jak ją kreują w swojej wyobraźni elity zachodniej, oświeconej Europy. Może jednak warto zbadać dogłębniej moment, który tutaj opisuję, jako czas tworzenia jeśli nie samego pojęcia, to na pewno mentalności zasadniczej dla jego funkcjonowania. To jest właśnie mentalność, która rezygnuje z samodzielności, akceptuje konieczność poddania się wzorom z zachodniego centrum cywilizacyjnego, przyjęcia pozycji ucznia wobec tego centrum, a rekompensuje sobie to aspiracjami do funkcji prymusa, a może nawet pomocnika nauczyciela wobec tępej klasy, czyli społeczności własnej, uznanej za zacofaną peryferii. Tę ważną zmianę, w każdym razie jej początki, dostrzegam nie dopiero, jak się to powszechnie przyjmuje, w wieku XVIII, w czasach oświecenia i tak widocznej już wtedy konfrontacji „fraków” z „kontuszami”, ale w dobie Ludwiki Marii i stworzonej przy jej walnym udziale „partii francuskiej”.

Pojmowanie Europy Wschodniej w sposób do dziś przyjmowany łączy, jak wspomniałem przed chwilą, ów aspekt kryzysu wiary w zdolność do autonomicznego rozwoju krajów tego regionu z geopolityczną zmianą. Jej najważniejszym symbolem jest Andruszów, rozejm z roku 1667, oddający pole Moskwie – pole w tej części Europy, którą wcześniej właściwie w całości wypełniało państwo polsko-litewskie z Rusią jako swoim trzecim, niestety za późno uznanym członem. To była, wedle wprowadzonej przez Macieja Miechowitę w roku 1517 systematyki, „Sarmacja Europejska”. A od 1667 roku istotny jej kawał, z Kijowem, przechodził do Moskwy.

Ta z kolei rozszerzyła w międzyczasie swe panowanie na całą „Sarmację Azjatycką”, czyli „Scytię”, a więc chanaty tatarskie nad Wołgą, a nawet dalej – bo aż do Oceanu Spokojnego. Rosja była już w roku 1667 państwem eurazjatyckim. Nie mieściła się w Europie, ale zarazem chciała w niej być coraz ważniejsza, coraz bardziej aktywna.

Pierwszy z „zachodnich” myślicieli dostrzegł ten aspekt znaczenia Rosji wspomniany już tutaj Leibniz jako autor broszury na czas polskiej elekcji po ustąpieniu Jana Kazimierza. I od razu wskazał nowe miejsce dla Rzeczypospolitej. Miała być już nie, jak dotychczas, przedmurzem chrześcijaństwa wobec wojującego imperium islamu, Turcji i Tatarów, ale wałem ochronnym przed groźną dla Europy wschodnią „barbarią”, Moskwą-Rosją.

Fragment książki Dzieje Polski, t. VI „1632-1673. Potop i ogień”, wyd. Biały Kruk 2023 [LINK]

Zdjęcie autora: Prof. Andrzej NOWAK

Prof. Andrzej NOWAK

Historyk, sowietolog, członek Narodowej Rady Rozwoju. Wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Profesor zwyczajny w Instytucie Historii PAN. Laureat Nagrody im. Lecha Kaczyńskiego, Kawaler Orderu Orła Białego.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się