poglądy

Dziewczyny na lewo, chłopaki na prawo. Jak zmieniają się preferencje Polek i Polaków i do czego to finalnie prowadzi

W pokoleniu Z różnice w poglądach politycznych coraz bardziej odpowiadają podziałowi na płeć. Pod względem politycznym pokolenie Z to tak naprawdę dwa pokolenia. Młodzi mężczyźni stają się coraz bardziej konserwatywni, a kobiety wyrażają poglądy coraz bardziej liberalne. Także w Polsce obserwujemy dziś trend notowany w innych krajach. Skąd ta różnica pomiędzy płciami? I co wyniknie z tego, że rozjeżdżamy się coraz bardziej w kierunku dwóch skrajnych punktów na skali poglądów i wyznawanych wartości?

Pokolenia

Na początku wyjaśnijmy, czym w ogóle jest pokolenie Z. Najbardziej znana „klasyfikacja pokoleniowa” (czyli millenialsi, baby boomerzy…) odzwierciedla raczej realia amerykańskie, niż polskie, ale w języku potocznym przyjęła się na całym świecie. „Zetki”, „zoomerzy” (od boomerów, choć moim zdaniem znacznie lepiej pasowałaby tu analogia do millenialsów – „zillenialsi”?), „post-millenialsi”, „pokolenie internetowe” – to określenia na osoby urodzone pomiędzy 1995 a 2012 r., według najszerszej cezury. W momencie pisania tego artykułu mają więc od 12 do 29 lat.

Mądrość ludowa głosi o nas — sama zaliczam się do tego pokolenia — wiele rzeczy, większość z nich niepotwierdzonych badaniami naukowymi. Jesteśmy podobno przedsiębiorczy i znamy swoją wartość, ale brak nam lojalności wobec pracodawcy i często zmieniamy miejsce zatrudnienia. Dobrze poruszamy się w internecie i rozumiemy związane z nim zagrożenia, co może jednak ograniczać nasze umiejętności społeczne; jednocześnie innymi przypisywanymi nam cechami są otwartość, bezpośredniość oraz „ogromna potrzeba kontaktu z rówieśnikami”. Wykazujemy się też „silną potrzebą zmieniania świata” i ambitnymi planami na przyszłość.

W mojej osobistej opinii wszystkie te anegdoty to próba wrzucenia niezwykle zróżnicowanej grupy ludzi do jednego worka. Wydaje mi się jednak, że ambicja, pewność siebie i chęć zmieniania świata są cechami typowymi dla młodych ludzi generalnie – do głowy przychodzi mi piosenka Kultu „My chcemy trzymać w garści świat” z 2009 r., kiedy najstarsi „zoomerzy” mieli 14 lat.

Polityka po zoomersku

W dzisiejszym świecie – a przynajmniej w mediach – prawda zależy od poglądów politycznych, tak więc i obraz młodego pokolenia maluje się w opinii publicznej w dwóch dość kontrastowych paletach. Wiadomo, że poglądy mamy skrajne, ale co do tego, w którą stronę – nie ma zgody. Lewica alarmuje o wzroście nacjonalizmu wśród młodzieży, prawica zaś głosi upadek tradycyjnych wartości. Określenia i nazwy rzucane w eter na chybił trafił kleją się do nas jak landrynka do swetra: faszyzm i tęczowa zaraza, kuce i julki, libki i konserwy, nomenklatura według uznania. Parę lat temu na warszawskim przystanku widziałam plakat reklamowy z hasłem „Dla tych z Marszu i tych od Parady”; diagnoza została tam chyba postawiona trafnie – w dzisiejszym społeczeństwie występuje tylko albo tęcza, albo Wielka Lechia. Centrystów brak?

Może wśród młodzieży to w sumie normalne, ta jaskrawość. Zanim nas życie przytępi, jesteśmy najczęściej bardziej radykalni, idealistyczni i zbuntowani wobec niesprawiedliwości niż nasi rodzice. Socjologowie zwracają jednak uwagę, że różnicą, jaką zauważają u „zetek” względem poprzednich wariantów młodzieżowego ekstremizmu jest to, że zazwyczaj całe pokolenie mówi statystycznie jednym głosem – czy to faszyzujące młodzieżówki przed II wojną światową, czy to dzieci-kwiaty. My zaś rozdzielamy się na dwie bardzo odmienne połowy; i co ciekawe, podział ten przebiega w dużej mierze wzdłuż granicy między płciami.

Pod koniec stycznia w „Financial Times” pojawił się bardzo ciekawy artykuł Johna Burn-Murdocha na ten temat. Przede wszystkim nie opiera się on wyłącznie na danych ze Stanów Zjednoczonych, ale przywołuje badania na społeczeństwach innych krajów z kilku kontynentów. Tak więc w USA od ostatnich sześciu lat kobiety są o 30 punktów procentowych bardziej liberalne od mężczyzn (podczas gdy przez poprzednie dekady rozkład ideologiczny był w miarę jednolity pomiędzy płciami). Podobnie jest w Niemczech i Wielkiej Brytanii (odpowiednio 30 i 25 pkt. proc.). Poza Zachodem ten kontrast jest jeszcze większy – w Korei Południowej różnica przekracza 50 pkt. proc., analogiczny mechanizm można zaobserwować także w Tunezji. Autor przywołuje również nasze polskie podwórko, pisząc że w ostatnich wyborach prawie połowa mężczyzn i tylko 1/6 kobiet w wieku 18-21 lat zagłosowała na Konfederację – to również 30 pkt. proc. różnicy (odpowiednio 46% i 16%). Kiedy wejdziemy głębiej, robi się jeszcze ciekawiej. Tu odwołuję się już do wątku Johna Burn-Murdocha i opublikowanych w nim danych. Okazuje się, że w USA ponad dwa razy więcej mężczyzn (ok. 12%) niż kobiet (5%) w wieku 18-29 lat zgadza się ze stwierdzeniem, że „kobiety chcą zyskać więcej władzy poprzez przejęcie kontroli nad mężczyznami”; dla porównania, w pokoleniu 70-latków różnica pomiędzy płciami wynosi ok. 2 pkt. proc. W Wielkiej Brytanii jedyną grupą wiekową, w której nie zaobserwowano znaczącego wzrostu poparcia dla imigracji, są młodzi mężczyźni, a w Niemczech okazują się oni w tej kwestii nawet bardziej konserwatywni niż ich rodzice i dziadkowie.

Pewien rozdział widać również w kwestii ogólnego zaangażowania obywatelskiego – czy raczej przekonań na jego temat. Według badania Kantaru na zlecenie Rzecznika Praw Obywatelskich z 2018 r., 31% kobiet i 43% mężczyzn uważało, że „polityka jest zbyt skomplikowana dla kobiet”, podobne wyniki (odpowiednio 29% i 38%) zaobserwowano w przypadku odpowiedzi twierdzącej na stwierdzenie, że „kobiety nie powinny angażować się w politykę, ponieważ to nie jest ich rola”. Jednak kiedy spojrzymy na dane dotyczące frekwencji wyborczej, różnice między płciami są nieznaczne i gdy weźmie się różnice w odsetku kobiet oraz mężczyzn względem całej populacji, praktycznie znikają. Wygląda więc na to, że podczas gdy w 2018 r. prawie połowa mężczyzn uważała, że kobiety nie potrafią pojąć całej złożoności polityki, rok później poszły one do urn w takiej samej liczbie, co oświeceni panowie. Rekordowa frekwencja ponad 74% w ostatnich wyborach parlamentarnych również była udziałem kobiet, których zagłosowało wręcz nieznacznie więcej, co mężczyzn (73,7% względem 72%, wg. Ipsos).

Tyle danych. Ale co z tego w sumie wynika? Jakie są powody, i przede wszystkim jakie będą skutki, tego rozwarstwienia?

Kiedyś to było…

Powody skrętu kobiet na lewo są dla mnie trochę bardziej oczywiste. Jednym z głównych haseł całego ruchu liberalnego jest emancypacja kobiet, ich prawa oraz równe traktowanie w społeczeństwie. Przejawia się to w wielu aspektach: od walki z dyskryminacją w miejscu pracy oraz różnicą w zarobkach pomiędzy płciami (gender pay gap), polityki prorodzinnej, wspierania młodych matek w powrocie do pracy i łączeniu tejże z wychowaniem dziecka, do zdrowia menstruacyjnego, rozwoju badań nad typowo kobiecymi schorzeniami czy kwestii takich jak antykoncepcja i aborcja. W ostatnich kilkunastu latach zrobiliśmy ogromny krok, jeśli chodzi o równouprawnienie, jednak nadal są fronty, na których – głównie na rynku pracy – potrzebne są polityki, które by te braki wypełniły. Nie dziwi mnie, że kobiety w swojej masie zwracają się ku partiom, które bezpośrednio do kobiet się odnoszą.

Warta zbadania jest dla mnie kwestia innych typowo progresywnych haseł, jakie głosi lewica, a które nie mają związku z feminizmem – np. imigracja, ochrona środowiska czy prawa osób LGBT+. Dlaczego kobiety popierają je statystycznie częściej, niż mężczyźni? Czy wynika to wyłącznie ze stopnia polaryzacji w społeczeństwie, czyniącej pewne grupy poglądów nierozerwalnie ze sobą związane, czy z jakiegoś powodu rzeczywiście są one bardziej atrakcyjne dla jednej płci, niż dla drugiej? Zwłaszcza, że – jak widać – w starszych pokoleniach te różnice są niezauważalne. Pod uwagę trzeba wziąć fakt, że kobiety zostały dopuszczone do partycypacji w społeczeństwie obywatelskim później, więc dane na temat ich faktycznych poglądów są niekompletne, a i lewica obyczajowa dzisiaj nie jest tym samym, co lewica obyczajowa kiedyś. Czy to mechanizm ludzki, czy dziejowy?

Radykalizacja mężczyzn na prawo zdaje się być z kolei pewnego rodzaju reakcją na liberalizację kobiet. Z wierzchu ta kwestia wygląda dość płytko – ot, męski szowinizm. Niektóre z haseł i sentymentów głoszonych przez skrajną prawicę taki obraz ich wyborców zresztą budują. Ale coraz większa liczba specjalistów i badaczy uważa, że to kwestia o wiele głębszą. Tak jak i kobietom przez wieki powtarzano, kim mają być, jak się zachowywać i czego im nie przystoi, tak i to, co oznacza „bycie mężczyzną” zostało zdefiniowane w dosyć sztywnych ramach.

Żona zajmowała się domem, mąż pracował. Atutami były więc siła (do pracy fizycznej), bystrość umysłu (do zdobycia wykształcenia, które gwarantowało lepsze zarobki), przedsiębiorczość i zdolność podejmowania trudnych decyzji bez ulegania emocjom, a w efekcie tego wszystkiego – im wyższa pensja, tym lepiej. Skoro mężczyzna był jedyną osobą w domu, która zarabiała na jego utrzymanie, dla zapewnienia bezpieczeństwa finansowego rodzinie musiał dawać z siebie 100%.

Sytuacja zmieniła się, kiedy kobiety dopuszczono na uczelnie i w rezultacie do większej liczby lepiej płatnych zawodów. Obecnie w obrębie wykształcenia wręcz przeganiamy mężczyzn: według Eurostatu w 2022 r. 48% żeńskiej populacji Unii Europejskiej miało ukończoną szkołę wyższą, podczas gdy w przypadku panów ten odsetek wyniósł 37%. Mówiąc brutalnie – z czysto pragmatycznego, materialnego punktu widzenia, kobiety nie potrzebują mężczyzn tak bardzo, jak kiedyś. Wiele z nich może utrzymać się samodzielnie, więc finansowa motywacja do wejścia w związek znika. Obalane są również mity co do tego, kim kobieta „powinna” być oraz jej „roli w społeczeństwie”: te wszystkie porzekadła o „kobiecych” i „męskich” zawodach, etc. Coraz więcej z nas znajduje spełnienie gdzie indziej, poza życiem rodzinnym.

Rodzi to problem dla utartego wzorca męskości, który powoli przestaje być atrakcyjny dla współczesnych kobiet. Niektóre z komentarzy, jakie na ten temat znalazłam, głosiły, że obecnie kobiety poszukują w potencjalnym partnerze, cóż – partnera, z którym będzie łączyć je wspólnota wartości, poglądów, jakiegoś rodzaju porozumienie umysłów. Dla mnie wydawało się to oczywiste, ale osoba, która podsunęła mi pomysł na ten artykuł (notabene mężczyzna), zwróciła moją uwagę na aspekt, jakiego dotychczas nie zauważałam. Pozycja społeczna, poglądy, wartości oraz do pewnego stopnia osobowość zależą w dużej mierze od wykształcenia; a skoro prawie połowa kobiet i tylko nieco ponad 1/3 mężczyzn ma skończone studia, wykształcone panie będą poszukiwać tej wspólnoty wartości raczej wśród podobnie wykształconych panów.

O problemie samotności młodych mężczyzn mówi się już od kilku lat. Najbardziej oczywiście w kontekście zjawiska społeczności „inceli” (od ang. involuntary celibate, „celibat mimo woli”), czyli facetów, najczęściej około 30-ki, którzy nie mają szczęścia w miłości i obwiniają za ten fakt kobiety. Ich niepowodzenie w sferze romantycznej wynika ich zdaniem z tego, że współczesne kobiety mają za wysokie wymagania, są wybredne, materialistyczne, a do tego niewdzięczne – bo interesują się tylko przystojnymi, wykształconymi i bogatymi facetami z Tindera, a nie „miłymi chłopkami”, którzy się do nich zalecają. Znów – można się z tego śmiać, tak jak śmiejemy się z mizoandrycznych „feminazistek”, ale dane przytoczone przez Johna Burn-Murdocha ukazują zjawisko społeczne o rozmiarach trudnych do zignorowania. W odpowiedzi na zrywanie coraz większej liczby kobiet z tradycyjnymi wzorcami, coraz więcej mężczyzn zwraca się ku partiom tym tradycjom hołdującym.

Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy

W gwarze internetowej jest takie słowo, mansplaining (od man – mężczyzna i explain – tłumaczyć), odnoszące się do mężczyzny, który w wyniosły i protekcjonalny sposób tłumaczy kobiecie kwestie, które uważa, że jest za głupia, żeby zrozumieć. Tak i ja nie chcę uprawiać tutaj womansplainingu i mówić facetom, jak mają rozwiązać swoje życiowe problemy, których sama nie mam. Osobiście uważam, że tradycyjny wzorzec męskości jest niedostosowany do współczesnej rzeczywistości i desperackie powielanie go robi więcej szkody niż pożytku, ale jednocześnie rozumiem, że w momencie kryzysu tożsamości, który jest coraz poważniejszy wśród młodzieży w ogóle, każdy wzorzec wydaje się lepszy niż żaden. Moim zdaniem powinniśmy w ogóle przestać przywiązywać tak dużą wagę do tego, co to znaczy „być kobietą” czy „być mężczyzną”, i raczej szukać innych odniesień – co to znaczy być dobrym człowiekiem, partnerem, rodzicem.

Podziały społeczne stają coraz głębsze, i to już nie tylko między pokoleniami czy między wsią a miastem, co zawsze do pewnego stopnia miało miejsce, ale teraz dodatkowo jeszcze wewnątrz tych grup. Postępująca radykalizacja, napędzana w niemałym stopniu przez algorytmy w mediach społecznościowych, tylko te wyrwy poszerzy i pogłębi, i niedługo będziemy mieli dwie już zupełnie różne wersje świata, tę kobieco-progresywną i konserwatywno-męską. I może w ogóle przestaniemy ze sobą rozmawiać. A to my, „zetki”, mamy przecież w garści świat, i to w coraz większym stopniu. To od nas zależy, co zrobimy z tymi przepaściami, czy postaramy się zbudować nad nimi jakieś mosty, czy radośnie będziemy drążyć je jeszcze głębiej. Może, by to zrobić, potrzeba nam po prostu mądrości, która przychodzi z wiekiem?

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się