przedterminowe wybory
Fot. Adam CHEŁSTOWSKI / Forum

Przedterminowe wybory wygra ten, kto będzie odbierany jako ofiara agresji

Poziom napięć politycznych stał się tak wysoki, że w pewnym momencie przedterminowe wybory mogą się okazać jedynym rozwiązaniem – bo alternatywą dla niego będzie zejście z drogi demokracji.

Przedterminowe wybory to był lejtmotiv poprzedniej kadencji Sejmu. Właściwie od wyborów prezydenckich w 2020 r. co chwila powracały spekulacje o tym, że dojdzie do rozwiązania parlamentu – i trwały niemal do końca. Jeszcze wiosną ubiegłego roku dyskutowano o tym, choć przecież kadencja Sejmu kończyła się pół roku później.

W tej kadencji będzie tak samo, tylko bardziej. Od wyborów minęły niecałe cztery miesiące, a już każdy liczący się polityk zdążył o przedterminowych wyborach coś powiedzieć. Otwarcie komentowali ten scenariusz prezydent Andrzej Duda, przywódca rządzącej większości Donald Tusk i lider opozycji Jarosław Kaczyński. Choć funkcjonujący sześć tygodni rząd ma w parlamencie dużą, stabilną większość i wymykując się „formalizmowi prawnemu” realizuje swoje postulaty, to ta kwestia ciągle powraca. I można przewidywać, że tak pozostanie.

Na jak długo? Wszystko zależy od tego, czy realizowany będzie scenariusz Czechowa (strzelba powieszona w pierwszym akcie na ścianie w kolejnym musi wystrzelić), czy Szekspira (wiele hałasu o nic). Bardziej konkretnie – czy retoryka o przedterminowych wyborach to konkretny plan polityczny czy po prostu hasło służące mobilizacji własnych elektoratów i wywieraniu presji na rywali. Na obecnym etapie sporu żadnego z tych dwóch scenariuszy nie można wykluczyć – ale też dziś nie widać przestrzeni do tego, by kadencję skrócić. Muszą zostać spełnione dodatkowe warunki, inaczej Polska może wpaść w korkociąg kolejnych wyborów w poszukiwaniu stabilnej większości. Do niedawna tak wyglądała polityka w Hiszpanii i Izraelu, co okazało się wybitnie destrukcyjne dla obu tych państw. Już choćby z tego powodu scenariusz szekspirowski wydaje się być lepszym – a na pewno bezpieczniejszym.

Ale też patrząc na poziom napięcia w Polsce, narastającą niestabilność prawną, na to, jak walka polityczna przenosi się do kolejnych – wydawałoby się apolitycznych – instytucji, scenariusza czechowowskiego wcale nie można wykluczyć. Więcej, przedterminowe wybory w pewnym momencie mogą się okazać jedynym rozwiązaniem. Trochę na zasadzie metody, jakiej Aleksander Macedoński użył, by rozsupłać węzeł gordyjski – ale skoro konstytutywnym instrumentem polskiej polityki stały się sejmowe uchwały, opinie uniwersyteckich prawników i agencje ochroniarskie, to takie cięcie może się okazać lepszym rozwiązaniem niż przyglądanie się jak wiszący nad nami miecz Damoklesa spada nam na głowę.

Po przedterminowe wybory sięga się w dwóch sytuacjach. Pierwsza to demonstracja własnej siły. Rządzący wykorzystują swoją przewagę, by w ten sposób zadać nokautujący cios rywalom. Tak zrobił choćby brytyjski premier Harold Wilson w 1966 r. Jego większość w parlamencie była minimalna (dwa mandaty), a on sam cieszył się wtedy ogromną popularnością – dlatego po 17 miesiącach rządów doprowadził do przedterminowych wyborów, w wyniku których powiększył swój stan posiadania o 98 mandatów. Tak wtedy rozpędził swoją Partię Pracy, że władzę im zdołała odebrać dopiero Margaret Thatcher w 1979 r.

Druga sytuacja to forma ucieczki do przodu; uzyskania wyborczej legitymizacji własnej polityki czy próba minimalizowania strat. W ten sposób zachował się choćby Charles de Gaulle, który w 1968 r. ogłosił przedterminowe wybory parlamentarne w reakcji na majowe protesty studentów. Wybory wygrał – choć władzę i tak rok później stracił. Najnowszy przypadek to Hiszpania. Socjalistyczny premier Pedro Sánchez w sondażach pikował w dół i wyglądało na to, że nie ma szans na zachowanie władzy po zaplanowanych na grudzień 2023 r. wyborach. Ale on wybory przyspieszył o pół roku – i w ten sposób ograniczył straty na tyle, że prawicowa Partia Ludowa, choć wybory wygrała, rządu stworzyć nie zdołała. Premierem jest nadal Sánchez.

Problem z dyskusją o przedterminowych wyborach w Polsce jest taki, że żadna z tych dwóch sytuacji u nas nie zachodzi. Kolejne sondaże pokazują, że układ sił obecny jest bardzo podobny do tego, który pokazały wybory 15 października. Nie widać żadnej partii, dla której powtórka wyborów stałaby się demonstracją siły, żadna też nie musi szukać sposobu na minimalizowanie strat. Od 15 października mamy status quo – i nie widać podstaw do założenia, że nawet bardzo efektowna kampania wyborcza mogłaby go zmienić.

Oddzielna sprawa, że to status quo jest mało stabilne. Od chwili utworzenia nowego rządu ujawniła się całkowicie nowa dynamika polityczna związana ze stylem przejmowania przez władzę kolejnych instytucji, na których w poprzedniej kadencji okopał się PiS. Ministrowie Tuska (zwłaszcza kierujący resortami kultury i sprawiedliwości) stąpają po bardzo cienkiej linie. Z jednej strony niesie ich entuzjazm zwolenników żądających jak najszybszego dorżnięcia poprzedników. Z drugiej strony jest przepaść – jeden fałszywy krok może się okazać ostatnim. To pokazuje skalę wyzwania, jakie wziął na siebie rząd Tuska – i ryzyka, które przed nim stoi. Pływanie między Scyllą i Charybdą zawsze było trudne, teraz to się potwierdza.

I właśnie to sprawia, że obecne status quo w każdej chwili może się rozsypać – i wtedy błyskawicznie zamiast scenariusza szekspirowskiego politycy zaczną realizować scenariusz Czechowa. Dla kogo będzie on bardziej korzystny? Dla tej siły, która będzie się mogła przedstawić jako ofiara tych drugich. Gdy Polacy dostrzegą, że jedna strona ewidentnie nadużywa swoich możliwości, by drugich zepchnąć na margines, to może zmienić układ sił. To dziś istota gry politycznej. 

Póki co równowaga między głównymi siłami nie uległa zmianie; ani kwestia mediów publicznych, ani prokuratury nie wpłynęły na nią. Wydawało się, że może się nią zachwiać sprawa budżetu na 2024 r. Gdyby Andrzej Duda go nie podpisał, większość rządząca miałaby wszystkie podstawy do tego, by oskarżyć prezydenta o to, że nie pozwala realizować jej programu wyborczego – i gdyby wtedy doszło do rozpisania wyborów, dałoby jej to dużo lepszą pozycję startową. Za chwilę tego typu analizy będzie można prowadzić przy kolejnych zapalnych punktach związanych z Trybunałem Konstytucyjnym, realizacją kontraktów zbrojeniowych, dużych inwestycji, ale też dotyczących prac komisji sejmowych wokół sprawy Pegasusa czy afery wizowej.  Każda z tych kwestii zostanie oceniona pod względem merytorycznych, ale też metod działania. Bo polityka w wielu miejscach przypomina łyżwiarstwo figurowe – noty za styl są równie ważne jak skala trudności poszczególnych skoków. Ocena tego, kto jest ofiarą, a kto agresorem to często kwestia nie tylko prawna, ale też etyczna, czy wręcz estetyczna.

I jeszcze jedna ważna zmienna: wyczucie chwili. Główne siły polityczne od dawna próbują się przedstawić w oczach Polaków jako niewinne ofiary brutalności drugiej strony. Ta równowaga, którą obserwujemy, to efekt tego, że dziś Polacy nie traktują tego poważnie. Żelazne elektoraty obu partii są oczywiście święcie przekonane, że padają ofiarami brutalnej gry rywali – ale polityczne centrum patrzą na to jedynie jak na polityczny teatr. Ale to, co dziś się zdaje być tym teatrem, w każdej chwili może się okazać realnym pęknięciem. Trzeba będzie tylko ten moment uchwycić – i nie pomylić subiektywnej oceny sytuacji z faktami obiektywnie postrzeganymi przez większość Polaków.

PiS już raz popełnił taki błąd w ocenie, opowiadał o nim Ludwik Dorn w książce „Anatomia słabości”. Wskazywał on wtedy na rok 2006, kiedy przedterminowe wybory pozwoliłyby PiS-owi przejąć pełnię władzy w kraju. „Tusk się wtedy totalnie pogubił. Wystraszona Platforma zaczęła popadać w coraz większą panikę. Nic, tylko rozpisać wybory, które Platforma by przegrała” – wspominał Dorn tamten rok. „Jeśli kiedykolwiek IV RP miała wielką szansę powstania, to wtedy i tylko wtedy” – podkreślał współtwórca PiS-u. Ale tak się nie stało.

Kaczyński zdecydował się na wcześniejsze wybory dopiero rok później, gdy Platforma zdążyła się już skonsolidować, a zaufanie do PiS-u nadszarpnęła trudna koalicja z Samoobroną i LPR-em. W efekcie władzę przejęła PO i nie oddała jej przez dwie kadencje. Taką się płaci w polityce cenę za błędy – nawet jeśli ten błąd polega na tym, że się podejmie właściwą decyzję w niewłaściwym momencie. 

Dziś, podobnie jak w latach 2005-2007, pierwsze skrzypce w polityce grają Tusk i Kaczyński. Obaj na pewno obaj pamiętają tamtą sytuację i wezmą ją pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o dążeniu do przedterminowych wyborów. Ale też po 2007 r. nigdy one nie były bardziej prawdopodobne niż w tej kadencji. Poziom napięć politycznych stał się tak wysoki, że w pewnym momencie mogą się one okazać jedynym rozwiązaniem – bo alternatywą dla niego będzie zejście z drogi demokracji.

Zdjęcie autora: Agaton KOZIŃSKI

Agaton KOZIŃSKI

Publicysta. Wcześniej pracował we "Wszystko co Najważniejsze", "Polska The Times", redakcji zagranicznej PAP oraz tygodniku "Wprost". Absolwent dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Płocczanin.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się