racja stanu

Wybór racji stanu

Jeśli demokracja jest naszą racją stanu, to trzeba przyjąć, że raz my rządzimy, a potem – prędzej czy później – rządzić będą oni. Zatem oni to my – tylko kiedy indziej.

Nietrudno definiować pojęcie racji stanu, sięgając do ojca pragmatyzmu politycznego – Machiavellego. Trudniej już brnąć przez upadek Pierwszej Rzeczypospolitej, losy Królestwa Kongresowego i Królestwa Polskiego. Potem ważyć dylematy Drugiej Rzeczypospolitej i zapaść półsuwerennej PRL, wciąż szukając, jak nasi poprzednicy rozumieli interes narodowy. Ale prawdziwa trudność polega na rozpoznaniu, kiedy dzisiejsi Hutu i Tutsi zapominają, że są Polakami, i gubią rację stanu Trzeciej Rzeczypospolitej.

Narody nie wybierają historii, jak napisał Piotr Wandycz. Ale i obywatele, i ich przywódcy muszą dokonywać wyborów, które dopiero po czasie okazują się historycznymi. Spory wokół nich trwają przez dekady, a czasem i wieki. Ale źle się dzieje, gdy kontrowersje dotyczą samej istoty – ignorowania racji stanu tu i teraz. Pierwsza Rzeczpospolita była w agonii przez kilkadziesiąt lat – odkąd zaczęły w 1717 roku stacjonować w niej obce wojska. Upadła, gdy za późno próbowała się zreformować. Konstytucja 3 maja uchwalona była za późno lub za wcześnie, skoro rozkład doszedł do tego punktu. Szulerzy i jurgieltnicy ograli wtedy patriotów. Opisał to ostatnio w powieści „Chack” Włodzimierz Bolecki. Źle się dzieje, gdy po tylu wiekach nie umiemy przepracować tamtej klęski, aby dobrą geopolityką przeciwstawić się geografii.

Nie znaczy to, że zawsze jest wyjście z impasu. Pokój wersalski wytrzymał dwie dekady. Pierwsza Republika Czechosłowacka miała układnego Benesza, ulubieńca Ententy, my zaś aroganckiego Józefa Becka, za którym ani Francja, ani Anglia nie przepadały. A jednak oba nasze kraje rok po roku straciły niepodległość. Czechosłowacja, rozpaczliwie poddając się, w 1938 roku, my, rozpaczliwie walcząc, w 1939 roku. Nasi sojusznicy kierowali się – a jakże! – własną racją stanu. Bywają więc sytuacje bez dobrego wyjścia.

Racja stanu powinna nam wyznaczać postępowanie na długo przed dramatycznymi punktami zwrotnymi. Ale wiemy, że historia nie jest dobrą nauczycielką życia.

Większość naszych czynnych polityków jest historykami, prawnikami, politologami, dziennikarzami, socjologami. Czasem są to ekonomiści, a do rzadkości należą ludzie techniki. W tych krótkich i – zaznaczam: brutalnie bolesnych – rozważaniach o racji stanu zamierzam trzymać się definicji przez negację.

Zamiast pisać, czym jest racja stanu, wolę przez analizę przypadków pokazywać, kiedy racja stanu jest ignorowana, a narcyzm polityków lub partyjna zaciekłość pokrywają ten fakt bałamutną racjonalizacją. To zresztą trwały motyw w naszej historii.

Gdy dochodzi do dramatycznych wyborów, szafuje się wolnością czy życiem, a w końcowym bilansie zysków i strat pozostaje tylko honor. Racjonalizujemy klęskę i jej koszty, stwierdzając, że i tak nie mogłoby być inaczej. W polskiej polityce gra zapanowała nad graczem – można by rzec, zapożyczając określenie Konstantego Jeleńskiego, którym podsumował „petainizm” Jarosława Iwaszkiewicza. Z drugiej strony ci, którzy pretendują do przywództwa lub są faktycznymi sternikami nawy państwowej, lubią mówić: ludzie nie zgodziliby się na inną decyzję. Tak kończą się na przykład do dziś dyskusje dotyczące decyzji o rozpoczęciu powstania w Warszawie. A wiemy, że było to złamanie rozkazu Naczelnego Wodza, dostarczonego przez kuriera Jana Nowaka-Jeziorańskiego.

Spierajmy się o to, co możliwe, bo polityka jest sztuką możliwego, nie zaś esejem, próbą. Nie przeciwstawiajmy niemożliwego temu, co może trudne, ale realne. Oto istota racji stanu. Trzeba przed szkodą myśleć, jak chronić wspólnotę narodową i budować wspólnotę państwa. Najtrudniej, zdawałoby się, ocenić, co jest racją stanu w toku bieżących sporów i partyjnych walk. Proponuję więc jeszcze raz definiować ją negatywnie. Zastanawiać się nad tym, kiedy określony polityk w określonym miejscu i czasie godzi w rację stanu. Czy to własnym postępowaniem, czy to zaciekłym przeciwstawianiem się konkurentowi. Opiszę sytuacje, które mieliśmy już czas przemyśleć. Nie kieruję się impulsem niechęci, sympatii czy światopoglądem. Oceniam obiektywną wymowę faktów dokonanych i słów czy gestów publicznie znanych. Rozpatrzmy zatem wspólnie parę przypadków z dziejów Trzeciej Rzeczypospolitej.

Kompromis Okrągłego Stołu (a może nawet wybór Jaruzelskiego na prezydenta jednym głosem przewagi) był rozwiązaniem zgodnym z polską racją stanu. Jeśli jednak kierowaliśmy się ideą historycznego pojednania, należało osądzić i rozliczyć odpowiedzialnych za Grudzień 1970 i Grudzień 1981, a dopiero po skazaniu winnych odstąpić od wykonania wyroków w imię narodowego pojednania. Za to pogwałcenie – i to przez lata! – elementarnych zasad sprawiedliwości za pomocą sądowych kruczków zapłaciliśmy wszyscy. I społeczeństwo, i wymiar sprawiedliwości. To nie było zgodne z polską racją stanu.

Dezawuowanie i unikanie lustracji trwa do dzisiaj, jakby tolerowanie donosicielstwa nie było demoralizujące i jątrzące. 

Źle się stało, że nawet na 100-lecie odzyskania niepodległości nie umieliśmy zamknąć rozliczeń i otworzyć nowego rozdziału. Fakt, profesor Wolszczan popełnił błąd jako student, ale odkupił go jako uczony, który odkrył nową planetę i rozsławił nasz kraj. Profesor Przyłębski po podobnym błędzie młodości odkrył tylko w wieku dojrzałym, że mógłby zostać ambasadorem. I mylił się zakładając, że nie wyjdzie na jaw, że w Niemczech reprezentuje nasz kraj jako były „Wolfgang”.

Niezamykanie rozliczeń po komunizmie jest sprzeczne z naszym interesem narodowym.

Lech Wałęsa popełnił błąd, który wielokrotnie przekreślił swoją późniejszą walką o wolność. Ale nie zdobył się – mimo wielkości, którą przecież nie sam, lecz razem z nami osiągnął – aby przyznać się do winy. Kłamstwo poniżyło Wałęsę i nas bardziej niż przykra prawda o jego przyszłych błędach. Wszyscy subtelni moraliści, którzy go upewniali, że tak należy postępować, zaprzeczali nie tylko idei Solidarności, ale także naszej racji stanu.

Premier Donald Tusk na oczach całej Polski zakrył twarz dłońmi, gdy prezydent Kaczyński w 2009 roku na Westerplatte nie pozwolił Putinowi wykrętnie zaprzeczać współodpowiedzialności Rosji Sowieckiej za zmowę z Niemcami przeciwko Polsce. Nasz prezydent upomniał się wtedy o prawa małych i średnich narodów Europy, mówiąc, że kto dzisiaj atakuje Gruzję, jutro – Litwę, a może – Polskę. Po tej publicznej konfrontacji Donald Tusk pozwolił Putinowi wybierać, kto z polskich polityków poleci do Katynia na rocznicowe uroczystości. Dlatego premier i jego współpracownicy, choćby umywali nadal ręce, odpowiadają za to, że pozwolili obcym ingerować w nasze sprawy. Tusk, będąc historykiem, wiedział przecież, że już Katarzyna II umiała miękko nas wasalizować. Dalsze zbiegi okoliczności znamy. Ówczesna forma i treść jak zwykle trudnego dialogu z Rosją nie były zgodne z Polską racją stanu.

Nasz kraj jako pierwszy uznał niepodległość Ukrainy. Polscy politycy wspierali pomarańczową rewolucję i walkę Euromajdanu. Krok po kroku szukamy jasnych punktów naszej – bolesnej po obu stronach – wspólnej historii. Byli Józewski i Petlura, był Szeptycki i Giedroyc – są postaci, które nas łączą. Każdy, kto dzisiaj – oczywiście z motywacją walki o prawdę – buduje mury, a nie mosty z Ukrainą, godzi w polską rację stanu.

Demokratycznie wybrana władza może dokonywać reform. Rozwiązywać struktury administracyjnie. Walczyć o swój program. Ale racja stanu powinna znaczyć dla każdego polityka, że nie każdy cel wart jest zastosowanych środków i nie wszystkie metody pozwalają utrwalać myśl o wspólnym państwie. Antoni Macierewicz za pierwszych rządów PiS miał prawo rozwiązać Wojskowe Służby Informacyjne, ale nie miał już prawa, właśnie w imię polskiej racji stanu, publikować listy agentów. Teraz Zbigniew Ziobro postanowił przeprowadzić radykalną reformę wymiaru sprawiedliwości, wprowadzając nabór nowych kadr metodą walki „młodych” ze „starymi”. Zaprzeczył zasadzie skuteczności – podstawie racji stanu. Ekspresowe formowanie korpusu sędziowskiego jest taką samą szkołą konformizmu jak niesławna szkoła Duracza.

Myśl, że można wymienić elity albo na nowo je stworzyć, jest tak samo naiwna w ustach Ziobry, jak wicepremiera Piotra Glińskiego. Ani polska muzyka, ani film, ani nauka, ani literatura nie powstaną na zasadzie deus ex machina. Co więcej, Polska, którą Kościół katolicki i wysoka kultura obroniły przed zsowietyzowaniem, utraci swoją tożsamość, gdy politycy będą szukać tej nowej, czystej, nieskażonej tożsamości. To znowu godzi w polską rację stanu.

Słusznie obóz rządzący nie zgadza się, jak coraz więcej państw członkowskich Unii, na dyktat Brukseli. Ale i opozycja, i rządzący zatracili poczucie interesu narodowego we wzajemnych zarzutach stawianych na forum międzynarodowym.

Nie ma żadnej sprzeczności w tym, że Jarosław Kaczyński broni naszej obecności w Unii, a jednocześnie przypomina, jak często w przeszłości, a i teraz interesy narodowe sojuszników Polski ignorowały nasze bezpieczeństwo i nasze interesy. Dzisiejszy koncert mocarstw dokonuje się za zasłoną wspólnej polityki europejskiej. Opozycja udaje, że tego nie wie i przedstawia politykę rządu jako początek Polexitu.

Krzyknąć trzeba obu stronom sporu za Gombrowiczem: Forma! Forma! I na pewno to nie Krystyna Pawłowicz może określać standardy języka naszej polityki.

Zatem na końcu tych krótkich rozważań parę słów o języku sporów, o publicznych gestach i słowach. Wsłuchując się w nasze życie publiczne, mam nieodparte wrażenie, że niewielu polskich polityków słyszało w domu od rodziców prostą prawdę poprzedniego pokolenia. Za brutalnym językiem często idą brutalne czyny. Po obu stronach naszych plemiennych sporów i Tutsi, i Hutu mogli sobie po raz kolejny przypomnieć, że szatan nie śpi i chętnie wykorzystuje język nienawiści. Piszę w dniu, w którym zmarł prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz. Śmiertelne ciosy nożem zadał mu bandyta zwolniony niedawno z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za rozbój. Wykrzykiwał, że to Platforma Obywatelska jest winna temu, że znalazł się w więzieniu. Okazją do tego był Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Dzięki temu podłość mogła zaistnieć na scenie. To tragedia, ale nie twórzmy atmosfery pogromowej. Pamiętamy przecież, że dziewięć lat temu, tuż po katastrofie smoleńskiej, do biura poselskiego PiS w Łodzi wdarł się były cinkciarz, wówczas taksówkarz, z zamiarem załatwienia porachunków z ówczesną partią polityczną PiS. Opróżnił cały magazynek swojego walthera, zabijając Marka Rosiaka, pracownika biura poselskiego, i zaatakował nożem Pawła Kowalskiego, któremu chciał poderżnąć gardło. Zbrodniarz nie krył, że żałuje, że nie ma już broni, by „powystrzelać wszystkich pisowców”. Trzeba mieć słabą, i do tego partyjną pamięć, by zapomnieć, jak to Radosław Sikorski, dzisiaj głoszący, że „Polska może być lepsza”, nie tak dawno zachęcał: „Jeszcze jedna bitwa, jeszcze dorżniemy watahy”. Powtarzam, za brutalnym językiem, który wylewa się z mediów i na który pozwalają sobie – publicznie i prywatnie – niemal wszyscy aktorzy na scenie politycznej, kroczy agresja kolejnych sprawców.

Zaprzeczeniem racji stanu jest stan umysłu, w którym w polemiście czy konkurencie widzi się wroga. Jednocześnie prawdziwych przeciwników własnego państwa, wewnętrznych czy zewnętrznych, już się nie dostrzega. Teraz po tragicznej śmierci Pawła Adamowicza słychać kolejne komentarze o poziomie nienawiści. A przecież wystarczy zawiść. Bezinteresowna. Czyli nieprzyjmująca do wiadomości, że coś takiego jak nasz interes narodowy w ogóle istnieje.

W imię racji stanu warto trzymać się form parlamentarnych. Dla wzajemnego zrozumienia, szacunku, empatii niepotrzebne są skumplowanie, fraternizacja czy bruderszafty. Bardziej warto cenić chłodną głowę, uprzejmość, punktualność czy dotrzymywanie słowa. Jeśli demokracja jest naszą racją stanu, to trzeba przyjąć, że raz my rządzimy, a potem – prędzej czy później – rządzić będą oni. Zatem oni to my – tylko kiedy indziej.

Wybór racji stanu nie jest łatwy. Najważniejsze, aby był sensowny. I lepiej, żeby był etyczny lub choćby estetyczny. W dobie postprawdy tym bardziej musimy trzymać się twardej rzeczywistości, nie zaś narracji, dla której obiektywne fakty są nieistotne, bo lepiej odwoływać się do emocji i opinii. Słownik oxfordzki definiujący tak postprawdę nie pomoże nam odróżnić wzniosłych patriotycznych haseł od faktycznego interesu narodowego.

Dlatego ćwiczmy się w debatach o naszym przegrywaniu zwycięstw. Przeszłych i teraźniejszych. Naszego zwycięstwa 1989 roku nie przegramy, póki pozostaniemy tym drugim płucem Europy. Bez złudzeń, bez kompleksów, ale i bez megalomanii.

Tekst pierwotnie opublikowany w miesięczniku opinii „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Czesław BIELECKI

Czesław BIELECKI

Architekt, polityk. Autor m.in. "Wizja Polski", "Głowa", "Scenarzysta", "Wolność zrób to sam".

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się