rozliczenia Gazeta na Niedziele

To nie jest kraj do rozliczeń

Polacy w swej masie najbardziej cenią sobie umiar, bezpieczeństwo, przewidywalność oraz prywatność połączoną ze świętym spokojem. Im dłużej władza brnie w rozliczenia i rozszerza ich skalę oraz grono dotkniętych nimi osób, tym większy wzbudza to niepokój. Osoby przyjmujące rolę inkwizytorów nie wzbudzają powszechnej sympatii, lecz rosnącą niechęć. Okrucieństwo w wykonaniu rządzących niezmiennie Polaków brzydzi.

Rozliczenie ośmiu lat rządów Zjednoczonej Prawicy jest jednym z głównych punktów umowy koalicyjnej. Teoretycznie najłatwiejszym do zrealizowania, lecz w praktyce niewykonalnym, bo tak całkowicie niepolskim.

Lista zapowiedzi, za co nowy obóz władzy będzie rozliczał stary, z każdym dniem rośnie, bo posłowie Koalicji Obywatelskiej z Dariuszem Jońskim na czele stale dorzucają nowe pozycje. Mamy na niej zatem: wybory kopertowe, elektrownię Ostrołęka 2, szpital na Stadionie Narodowym, spółki Skarbu Państwa, Lotos, fundacje, komisję ds. wpływów rosyjskich, którą zbada inna komisja itd.

Program „100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów” jawi się przy tym jak krótki spis sprawunków przed Bożym Narodzeniem. Takie tam drobiazgi do załatwienia od ręki przed rozliczeniami. Te, biorąc pod uwagę stan polskiego wymiaru sprawiedliwości, potrwają circa od 170 do 300 lat. Kto nie wierzy, niech poczyta sobie nieco o procesie Piotra Bykowskiego oskarżonego o doprowadzenie do upadku Banku Staropolskiego. Trwał on śmieszne 17 lat, nim zapadł prawomocny wyrok. Przy czym sprawa nie była taka znów skomplikowana w porównaniu z tymi, jakie mają być obecnie rozliczane.

Oczywiście można też pokusić się o rozliczanie bez żadnego trybu, na mocy uchwał sejmowych. Skoro wedle nowo powstającej wykładni prawnej da się nimi zmieniać nawet rzeczy zapisane w konstytucji, czemu nie wysłać kogoś na mocy uchwały przegłosowanej w Sejmie na 10 lat do obozu odosobnienia? 

Gdyby tak gorące zapowiedzi padały we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii (o Rosji nawet nie wspominając), to osoby, pod których adresem zostały skierowane, już żegnałyby się z rodzinami, a nawet z życiem. Tradycja wpisana w historię tych państw jasno mówi, że jak już się zaczyna na poważnie rozliczać z przeciwnikami politycznymi, to tak, aby potem nie mieli nigdy możności odwdzięczyć się tym samym.

Wzorcowym przykładem takiej strategii działania stała się rewolucja francuska. Rozliczenia zaczęto od jej otwartych wrogów, wysyłając ich na gilotynę. Potem za pomocą tego samego urządzenia skrócono o głowę króla Ludwika XVI wraz z małżonką. Wreszcie bardziej radykalni rewolucjoniści rozliczali tych zbyt umiarkowanych – oczywiście za pomocą gilotyny. Aż po kraju zaczęły krążyć rysunki satyryczne, na których Robespierre, po zgilotynowaniu wszystkich Francuzów, na koniec osobiście ścinał zapracowanego kata. Wkrótce umiarkowani rewolucjoniści rozliczyli przywódcę jakobinów. Nie inaczej, niż on rozliczał innych.

Na opis tradycyjnego rozliczania się rosyjskich elit politycznych szkoda marnować czasu. Wszyscy wiedzą, że ująć to można w jednym zdaniu opowiadającym o tym, jak krew bryzgała po ścianach, a stosy trupów ścieliły się aż po horyzont.

Jednak między Wschodem a Zachodem, gdzie wszystko dzieje się śmiertelnie poważnie, leży Polska. Kraj, w którym nawet wojny domowe wyglądały jak bitwa pod Guzowem w 1607 r., gdy szarżujący na rokoszan Mikołaja Zebrzydowskiego husarze płazowali ich szablami po głowach, dbając, by broń Boże, nikogo nie skaleczyć. Po czym zwycięski Zygmunt III Waza zapowiedział, że rozliczy wojewodę krakowskiego i resztę opozycji za bunt uniemożliwiający wzmocnienie w Rzeczypospolitej władzy królewskiej. Kiedy tylko naród szlachecki o tym usłyszał, wpadł w popłoch. Skończyło się na tym, że zmusił Zebrzydowskiego, by przeprosił publicznie monarchę, ten z kolei musiał przeprosiny przyjąć, bo tego życzyła sobie solidarnie szlachta. Dodatkową karą za awantury było to, że przez następne 10 lat obaj spotykali się podczas posiedzeń Senatu. Pomimo bowiem klęski rokoszu Zebrzydowski pozostał senatorem. 

Przez następne stulecia w Polsce kwestia rachowania się z politycznymi oponentami przypominała niezmiennie spektakle teatralne, i to częściej farsy niż tragedie. Coś takiego jak sprawiedliwa kara w nich się nie pojawiało. Pokonanego wroga politycznego mogły jednak spotykać upokorzenia i bolesne perturbacje życiowe. Jednak bez przekraczania granic, które łatwo pękały na Wschodzie i często na Zachodzie.  Doświadczył tego choćby trzykrotny premier Wincenty Witos, osadzony na polecenie Piłsudskiego z innymi przywódcami Centrolewu w Twierdzy Brzeskiej. Tam gryzły go wszy, doskwierało mu zimno i musiał własnoręcznie opróżniać wiadro z fekaliami. Ale po trzech miesiącach wyszedł na wolność i mógł wyjechać z kraju. Tymczasem w tamtych latach na wschód od Polski określenie „polityk opozycyjny” oznaczało martwego polityka. Z kolei za zachodnią granicą Adolf Hitler wszystkim jawnym opozycjonistom zagwarantował miejsca w obozach koncentracyjnych.

Ta odmienność Polski obowiązywała nawet w czasach rządów komunistów podporządkowanych woli Kremla. Jedynie gdy władzę sprawowali przysłani bezpośrednio ze Związku Radzieckiego Bolesław Bierut i Jakub Berman, rozliczani politycy wraz z resztą Polaków doświadczali sowieckiego okrucieństwa. Potem szczyty okrucieństwa w wykonaniu Władysława Gomułki czy Wojciecha Jaruzelskiego budziły na Kremlu głębokie politowanie, o Gierku już nie wspominając.

A po 1989 r. rozliczanie z PRL-em i jego elitami władzy wyglądało, jak wyglądało. Ci, którzy szczerze, w imię sprawiedliwości, go pragnęli, szybko znaleźli się w mniejszości. 

Ba! W połowie lat 90. ten, kto chciał rozliczać komunę, ryzykował zyskanie statusu niebezpiecznego „oszołoma”. W efekcie autorzy stanu wojennego, na czele z generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, mogli cieszyć się życiem szczęśliwych emerytów. Ten drugi był nawet przez pewien czas nobilitowany tytułem „człowieka honoru”.

Na koniec tego skrótowego przeglądu tradycji rozliczeń polsko-polskich dodajmy hasło „cela plus”, które padło po zwycięskich dla Zjednoczonej Prawicy wyborach w 2015 r. Na liście afer do rozliczenia wymieniano wówczas: katastrofę smoleńską, likwidację OFE, reprywatyzację nieruchomości w Warszawie, wyłudzenia VAT-u itd.

Jednak tym razem ma być inaczej i przewodząca zwycięskiej koalicji Platforma Obywatelska wbrew kilkusetletniej tradycji przeprowadzi rozliczenia z przegranym obozem władzy. Co więcej, zrobi to na bezprecedensową w Polsce skalę. 

Ten radosny optymizm przyszłego rządu wynika tylko i wyłącznie z tego, że jeszcze nie zderzył się z ową tradycją, a ściślej mówiąc, z rzeczami, które ją warunkują oraz z których ona wynika.

A wynika z mentalności oraz realiów.

W przypadku tej pierwszej Polacy w swej masie najbardziej cenią sobie umiar, bezpieczeństwo, przewidywalność oraz prywatność połączoną ze świętym spokojem.

Owszem, dopiec nielubianym politykom to rzecz miła – i przez dwa, trzy miesiące można się tym nacieszyć. Zatrucie życia takiej osobie i jej poniżenie w zupełności wystarcza, by ogół poczuł się usatysfakcjonowany. Jednak im dłużej władza brnie w rozliczenia i rozszerza ich skalę oraz grono dotkniętych nimi osób, tym większy wzbudza to niepokój. Naród szlachecki zawsze ucinał taki proces w zarodku – ze strachu przed zwiększeniem zakresu władzy króla oraz tym, że w końcu polityczna zemsta zacznie dotykać niewinnych. Poza tym okrucieństwo w wykonaniu rządzących niezmiennie Polaków brzydzi. Bo nawet władzy wybranej przez siebie nie ufają i szybko stają się solidarni przeciwko niej. 

Dlatego osoby przyjmujące rolę inkwizytorów nie wzbudzają powszechnej sympatii, lecz rosnącą niechęć. Im bardziej się w rozliczenia angażują, tym szybciej wyrabiają sobie renomę niebezpiecznych dla otoczenia wariatów. Potem zaś muszą mierzyć się z adekwatnymi do tego reakcjami obywateli, odczuwających niepokój, gdy na swobodzie grasuje posiadający władzę szaleniec. Oznacza to tężejący opór materii wokół rozliczania.

W tym momencie do polskiej mentalności dołączają realia. Rozliczenie zgodnie z prawem oznacza „przepuszczenie” całej masy zarzutów wobec poszczególnych polityków przez instytucje wymiaru sprawiedliwości. Tymczasem wszystko, co jest bardziej skomplikowane od kradzieży puszki fasoli w supermarkecie, polski wymiar sprawiedliwości przerasta. Wymiany kadrowe, czystki, codzienne uchwały nowego Sejmu tego nie zmienią. Polskie sądownictwo jest tak samo dobre, jak było w czasach I Rzeczypospolitej i po 1989 r. Jego naprawa to konieczność długoletniej, ciężkiej, uczciwej pracy. Z kolei próba pójścia na skróty oznaczałaby budowanie poczucia zagrożenia wśród milionów wyborców. A im bardziej na skróty, tym szybciej by ono rosło, aż do punktu zapalnego. Trudno sądzić, żeby złożona z tylu partii koalicja potrafiła przetrwać zderzenie z tężejącym oporem społecznym. Rozliczenia zatem będą, ale wyniknie z nich tyle, co zawsze.

Andrzej Krajewski

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się