unia
Fot. Marek Lapis / Forum

Unia wzięta za lejce

Plany przekształcenia Unii Europejskiej w państwo scentralizowane są w trakcie realizacji, proces się rozpędza. Wiązałoby się to z oddaniem sporej części suwerenności na rzecz wspólnoty.

Nie jest to wykluczone, przypomnijmy Rzeczpospolitą Obojga Narodów, która przetrwała stulecia. To, czy taki krok ma sens, zależy od kilku czynników:

Czym więc jest Unia Europejska, czym ma zostać, czym w końcu będzie i czy w ogóle przetrwa? Argumentacja na rzecz integracji brzmi logicznie. Zjednoczona Unia będzie silniejsza na zewnątrz, stanie się ważnym graczem geopolitycznym, będzie miała innowacyjne programy badawcze i silną armię. Tyle że są to teksty, które słyszymy już od wielu lat i niewiele z tych planów wyszło. Czy czyha nad nami jakieś fatum? Wygląda na to, że tym razem siły federalistyczne (centralistyczne) zabierają się do sprawy na poważnie, nie zważając na opór, ani na formalne reguły gry.

Przyjrzyjmy się na wstępie paru podstawowym problemom. Jaka jest optymalna wielkość kraju? Rosja jest wielka, Liechtenstein jest malutki. Rosja jest potężna, ale lepiej żyje się w Lichtensteinie. Skądinąd świat nie może składać z samych Liechtensteinów, a każdy z księciem i jego zamkiem – oraz bankiem.

Oprócz wielkości ważna jest spójność. Optymalnym rozwiązaniem jest państwo narodowe, gdzie obywatele mówią tym samym językiem, powiązani są wspólnym losem, chodzili do takiej samej szkoły, mają te same marzenia i mity. Spójność nie musi być jednak oparta na jedności etnicznej. Potrzebna jest wiara, że takie społeczeństwo i państwo są warte współtworzenia i obrony. To dotyczy zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, mimo ich często trudnej historii. Ciekawy jest przykład Szwajcarii, która powstała jako dobrowolny związek państw, dzisiejszych kantonów. Tworzyły one luźny związek, Corpus Helveticum, i zawierały między sobą umowy handlowe, pobierały cła na granicach, a nawet miały własne ambasady – katolickie w Hiszpanii, protestanckie w księstwach luterańskich. Kantony były wobec państw niemieckich, a zwłaszcza Francji, trochę za małe. Sensowna była głębsza integracja, ale proces ten był powolny, zawsze z zachowaniem rozdziału kompetencji pomiędzy konfederacją, kantonami i gminami. Tak udało się ucywilizować różnorodność językową, wyznaniową i kulturalną.

Również imperia mają swoją rację istnienia, jeżeli są sensownie zarządzane. W praktyce oznacza to oparcie się na lokalnych elitach, respektowanie lokalnych obyczajów, niełamanie kręgosłupa oraz ściąganie dających się wytrzymać podatków. W ten sposób oddanie części suwerenności wynagradzane jest bezpieczeństwem zewnętrznym i wielkim rynkiem wewnętrznym. Takie imperia mogą przetrwać wieki. Jeżeli jednak ktoś próbuje je oprzeć wyłącznie na brutalnej sile i poniżeniu, są tak długowieczne jak tysiącletnia Rzesza.

Obecna plany mają za cel radykalne obniżenie znaczenia państw narodowych. Do Brukseli mają zostać przekazane kompetencje w wielu dziedzinach, w tym podstawowych: ochrona granic, armia, polityka zagraniczna czy pieniądz. Również oświata, można się więc spodziewać tęczowego programu szkolnego, tolerancyjnego i inkluzynego. Nacjonalistyczny podżegacz wojenny Mickiewicz (Reduta Ordona!) i twórca mitów narodowych Sienkiewicz nie mają tam czego szukać. Podobnie wypadają oporni wobec miłościwego panowania Habsburgów, Hohenzollernów i Romanowów, które przyniosło ziemiom polskim postęp cywilizacyjny i pozwalało rozwijać się im w pokoju. Znamy też na tyle dobrze eurokratów, by oczekiwać mieszania się w sprawy, które jeszcze pozostają w gestii krajów. Zresztą co zostanie? Budowa boiska przyszkolnego?

I owszem, można przekazać kompetencje organom wspólnotowym. Jednak za etykietkami są konkretni ludzie, a tych widzieliśmy w akcji. Widzieliśmy rozszerzenie zdawkowego sformułowania o rządach prawa w art. 2 traktatu do wieloletniej akcji destrukcji polskiego systemu prawnego, mimo że organizacja wymiaru sprawiedliwości nie została przekazana do centrali, a więc jak jednoznacznie mówi art. 4.1, pozostaje sprawą wewnętrzną. Art. 4 mówi dalej o respektowaniu tożsamości narodowej, zapewnieniu integralności terytorialnej i bezpieczeństwa. Art. 5.4 mówi, że działania Unii nie mogą przekraczać tego, co jest niezbędne dla realizacji celów traktatów. Czy ktoś te punkty traktuje poważnie? I wisienka na torcie: Unia i państwa członkowskie powinny sobie wzajemnie pomagać z pełnym wzajemnym szacunkiem (in full mutual respect). Te słowa brzmią jak gorzka ironia.

Widzieliśmy szantaż w celu wymuszenia zmiany rządu, widzieliśmy sankcje: uporczywe usiłowania znalezienia kurka z pieniędzmi, który można by jeszcze przykręcić. Rzesza prawników już znajdzie uzasadnienie. W nowej unii nakładanie kar na nieprawomyślne państwa ma być jeszcze łatwiejsze.

Widzieliśmy fundusz odbudowy po pandemii, z którego nie nadeszło ani jedno euro, mimo że o pandemii już wszyscy zapomnieli. Widzieliśmy panią sędzię TSUE, która jedną decyzją nakazała wyłączenie prądu dla 3 milionów gospodarstw, 7% energii w Polsce. Kiedyś wymagałoby to nalotu eskadry bombowców, dziś wystarcza jeden podpis. Wiemy też, że liczenie na walkę armii unijnej z Rosją w obronie Polski, to chyba jakiś żart.

Jak więc możemy mówić o zaufaniu pozwalającym na całkowite oddanie losu kraju w cudze ręce? Owszem, słychać opinie, że po zmianie rządu głos polski w Brukseli będzie bardziej słyszalny, ale pod warunkiem, że będzie identyczny z niemieckim. Widzieliśmy też walizki z pieniędzmi krążące wśród europarlamentarzystów. Czy widzieliśmy wszystko, czy był to tylko wierzchołek góry lodowej? Struktura władzy w Brukseli jest bizantyjska. Kto potrafi odróżnić Radę Europejską od Rady Unii Europejskiej czy Rady Europy?

Najbardziej demokratyczną instytucją ma być Parlament Europejski. Jest liczny, ale parlament chiński również jest liczny. Są w nim tokarze i dojarki, pełny przegląd społeczeństwa. Czy jest to idealna demokracja? Bycie posłem daje dochody i przywileje, a nie kąsa się przecież karmiącej ręki. Również posłowie do parlamentu europejskiego dzięki sowitym dietom motywowani są, by jak najdłużej w nim przebywać i okazywać lojalność wobec Brukseli. Są więc odcięci od swoich wyborców, żyją we własnym kręgu. Podobnie Ludwik XIV zgromadził wokół siebie w Wersalu do 10 tysięcy osób stanu szlacheckiego, oddzielonych od swych rodzinnych regionów i zredukowanych do dworaków. Dzięki temu nie wywoływali rebelii, jedynie intrygowali między sobą i flirtowali z żonami współmieszkańców. Spokój, elegancja Francja – za cenę władzy absolutnej. A w parlamencie unijnym, by rozwodnić jego efektywne znaczenie, w niektórych krajach aktywne prawo wyborcze mają 16-latkowie. W ten sposób zwiększa się znaczenie niedoświadczonych wyborców, którymi najłatwiej jest manipulować za pomocą emocjonalnych haseł. Można przypuszczać, że taki będzie dalszy kierunek ewolucji europarlamentu.

Ten absolutyzm widoczny jest w działalności trybunałów i strażników praworządności. Wbrew łacińskiej zasadzie nemo iudex in causa sua (nikt nie jest sędzią we własnej sprawie), instytucje unijne, w różnych swoich postaciach, w sporze z Polską są stroną, prawodawcą, sędzią, egzekutorem i beneficjentem łupu. Widać to było w sprawie niesławnego Krajowego Planu Odbudowy, gdzie fantazyjnie zostały zdefiniowane liczne kamienie milowe, do których dodawano następne, by nigdy ich nie zabrakło. Gdy po inwazji Rosji na Ukrainę wydawało się, że trzeba raczej rozwiązać problemy poważne i „groził” kompromis, grupa parlamentarnych jakobinów zagroziła konsekwencjami Ursuli von der Leyen. Znów ujawniła się chaotyczna struktura władzy i brak jasnego rozdziału kompetencji. Gdyby miało dojść do zmiany rządu w Polsce, prawdopodobnie te kamienie milowe zostaną porzucone, co pokazuje, jak mało były od początku warte. Jak za Króla-Słońce, decyduje łaska pańska.

Obecna, a zwłaszcza przyszła Unia jest projektem inspirowanym rządem filozofów w „Państwie” Platona, w duchu światłego absolutyzmu. Filozofowie tacy jak Voltaire chwalili carycę Katarzynę za odgórne cywilizowanie wschodniego motłochu, który bez jej przewodnictwa żyłby dalej w ciemności. A zadanie to wymaga silnej ręki. Podobnie rozumowali amerykańscy progresywiści (Wilson, Roosevelt), bolszewicy i faszyści. Podobnie argumentował Altiero Spinelli, mniej znany patron Unii, którego mroczny cień unosi się nad całym projektem. Pisze on, że siły postępu muszą zorganizować bezkształtne jeszcze masy, które czekają, aż ktoś nimi pokieruje. Dyktatura rewolucyjnej partii stworzy nowe państwo, a wokół niego powstanie nowa, prawdziwa demokracja. Zwróćmy uwagę na kolejność: partia -> dyktatura -> państwo -> „demokracja”. A jako substrat bezwolne masy. Przechodzą dreszcze.

A do czego właściwie dąży Unia? Wiele celów to mieszanka niemieckich ambicji przykrytych ekologiczną i moralizatorską retoryką. Tak jest z transformacją energetyczną, która miała być oparta na współpracy z Rosją, która się zawaliła, a przynajmniej zacięła.

Mało co się spina, co jest wynikiem tego, że więcej jest w Brukseli prawników i genderologów niż inżynierów. Nieprzemyślane były plany relokacji imigrantów – przymusowej dla kraju przyjmującego i samych imigrantów. Jak oni sobie wyobrażają zapakowanie tych ludzi do transportów? Co się z nimi ma potem stać – za tydzień, rok, pięć lat? Jaką siłą można zatrzymać w Małkini kogoś, kto za ciężkie pieniądze wykupił transfer do Monachium? Do tego dochodzi hipokryzja. Politycy brukselscy i berlińscy potrafią na jednym oddechu krytykować Polskę za nieludzkie blokowanie migrantów na granicy białoruskiej, wpuszczanie migrantów na granicy białoruskiej oraz przepuszczanie ich do Niemiec, które ponoć witają ich z otwartymi rękami. Trudno dogodzić. Ale w każdym przypadku Polska jest winna.

Geostrategiczną ambicją Unii jest stanie się globalnym graczem, w konkurencji do Ameryki i jednak ze współpracą z Rosją i Chinami. Nie biorą ci stratedzy pod uwagę, że kontakty z Rosją kończą się na ogół uznaniem jej dominacji lub dopasowaniem własnego społeczeństwa do rosyjskich standardów. Podobnie jest z Chinami z tym, że wielu spogląda na chińską cyfrową dyktaturę przyjaznym okiem. Nadzór nad społeczeństwem, kontrola treści na sieci, cyfrowy pieniądz (inwigilacja i kontrola działalności), stygmatyzowanie i eliminowanie przeciwników, system donosów – wszystkie te elementy istnieją przynajmniej in statu nascendi. A wyparcie z Europy Ameryki to powrót do sytuacji po kongresie wiedeńskim i dominacji nad kontynentem kilku hegemonów. Dla polskich buntowników nie widzę tu miejsca.

Wszystkie te procesy następują dyskretnie. Czasem rozdzierają szaty samodzielnie myślący komentatorzy, wypychani „do prawego kąta”, a że są niszowi, mają niewielki wpływ.

Jeżeli chodzi o ważne decyzje, charakterystyczny jest brak dyskusji. Media raczej wychowują społeczeństwo niż dają mu głos. Podobnie jest z obecną reformą Unii, a raczej przekształceniem jej w nowy twór. Zwołano pewną grupę ludzi, by potem oświadczyć, że lud europejski domaga się większej integracji. Mało kto to zauważył. Już Stany Generalne, zwołane przez Ludwika XVI, były czymś poważniejszym. Gdy 25 października 2023 r. odbyło się ważne głosowanie, posuwające projekt dalej, obejrzałem wiadomości na kilku kanałach: w TVP był czerwony alarm, a na TV niemieckiej, francuskiej, włoskiej i szwajcarskiej – cisza. Prawdopodobnie obywatele (czego?) się pewnego poranka dowiedzą, że wyborów do ich parlamentu już nie będzie, chyba że w formie tradycyjnej imprezy kulturalnej.

Kto będzie zarządzał nową Unią? Wśród entuzjastów federalizacji widać młodych ludzi powtarzających frazesy z unijnej broszurki agitatora. Będzie pięknie, w jedności siła, musimy tylko pokonać nacjonalistów i populistów. W tych dniach mogliśmy zobaczyć piętnastoletniego Polaka, który znalazł się w gronie 100 uczniów wybranych jako Rise Global Winners. Chce w przyszłości zająć się problemami klimatu i praw człowieka. Którego człowieka? I dlaczego nie konstrukcją maszyn elektrycznych i budową mostów? Stoi za tym fundacja Erica Schmidta, współtwórcy Google’a, która selekcjonuje młodych ludzi, by prowadzić i wspierać ich karierę przez całe życie. Przypuszczam, że oczekuje się w zamian lojalności i poprawnych poglądów. Podobnie World Economic Forum Klausa Schwaba prowadzi Global Shapers Community, program formowania młodych ludzi w duchu Davos. Nabyte umiejętności i nawiązane kontakty są odskocznią do błyskotliwej kariery w globalnej społeczności, w gospodarce i administracji. Jakieś dziwne zakony i siatki powiązań, konkurujące z jezuitami, masonami i Opus Dei. Ukształtowane przez idee globalizmu, bez związków z tradycyjnymi strukturami, takimi jak narody.

Przypomina to tureckie oddziały janczarów, złożone z porwanych chrześcijańskich chłopców, Serbów, Ormian czy Albańczyków. Zmuszeni do przyjęcia islamu, odizolowani od rodziny, kraju, jak również obcy wobec Turków, byli lojalni wyłącznie wobec sułtana. Czas jednak mijał i tradycyjne wojsko należało zastąpić wojskiem wyszkolonym po europejsku. Sułtan wysłał przeciw nim nowe wojsko i ich zmasakrował, z ochoczym udziałem lokalnej ludności, na której się dotąd bezkarnie wyżywali. Gdy wyobcowana ze społeczeństwa klasa próżniacza staje się zbyt arogancka, kończy się to czasem rebeliami i gilotynami, zależnie od lokalnej specyfiki.

Czy to się uda? Sukces każdego projektu zależy od tego, kto jest zainteresowany jego sukcesem, a kto porażką. No i ważne jest to, jaką kto ma siłę sprawczą. Wielcy na centralizacji zyskają, małym jest to obojętne, problemem są średni. Ale jeżeli nawet wielu państwom się te pomysły nie podobają, to mało kto chce się jako pierwszy wychylać. Pewnie liczono, że jak zwykle to Polska wystąpi w roli Winkelrieda i przyjmie włócznie na swoją pierś. Teraz nie jest to pewne. Zobaczmy co się stanie, gdy narody w końcu zrozumieją, o co toczy się gra. Ale może większości jest to obojętne, a problem z tym mają tylko nacjonaliści? Powinno to jednak obchodzić wszystkich, bo od tego zależy, czy na transporcie będzie zarabiał Hamburg czy Gdańsk. Ale może i to jest obojętne. Wszyscy wykształceni przeniosą się do Niemiec i może Francji, a na unijnej prowincji zostanie skansen – we Włoszech zabytki, a w Polsce jazda konna i oscypki. Do tego coraz większa część ludności nie ma z krajami Europy nic wspólnego. Zobaczymy.

Ale czy to żal – i komu żal? Powoli wytłumaczenie, na czym polega problem, zaczyna być tak trudne, jak nauczenie smakowania poezji kogoś, kto nie wychodzi poza sieci społecznościowe. Idea żyje tak długo, jak długo jest ktoś, dla kogo jest ona cenna. Polskości nie udało się zadusić przez stulecia, do teraz. Czy Europa, ta prawdziwa, ma w sobie taką siłę? Przyznam się, że oscyluję między nadzieją a depresją. Jednak jej dziedzictwo jest tak olbrzymie, że może w najmniej spodziewanym miejscu i momencie okaże się, że źródło, że źródło wciąż bije.

Jan Śliwa

Zdjęcie autora: Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Związany z miesięcznikiem i portalem "Wszystko co Najważniejsze" publikując głównie na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się