czytanie lektur

Wieczny spór o listę lektur

Na poziomie szkoły podstawowej główną rolą lektur szkolnych powinno być rozbudzenie pasji do czytania książek i nauka czytania ze zrozumieniem. W szkole średniej – budowanie wspólnych podstaw świadomości kulturowej.

Odkąd pamiętam – a śledzę temat już prawie 30 lat – szkolna lista lektur budzi w Polsce żywe spory i dyskusje. Gdy kolejny minister edukacji zaczyna tę listę przestawiać i zmieniać zaczynają się w zasadzie te same lamenty, co zawsze: że bez znajomości tej czy innej książki wypuścimy ze szkół coraz większych analfabetów a dzieci nie znające historii o Stasiu i Nel nie zrozumieją polskiego kodu kulturowego i skazane będą na odtwórczą pracę przy taśmach produkcyjnych zachodnich koncernów.

W tle zatem brzmią ważne pytania, na które odpowiedź dzieli i różni Polaków:

Jaką rolę mają pełnić obowiązkowe lektury w szkołach? Które dzieła literackie – polskie i zagraniczne – są niezbędnym minimum dla człowieka kończącego podstawową edukację lub wchodzącego w dorosłość? Czy ich lista może zmieniać się zależnie od kontekstu czasów i pokolenia? W końcu: Co składa się na „polski kod kulturowy”?

Gdy moja córka rozpoczynała edukację w szkole podstawowej miała niespełna 6 lat. Jako rodzic od najmłodszych lat oswajałam ją z literaturą dziecięcą szukając takich książek, które nie tylko będą napisane piękną polszczyzną – co w dobie masowych książeczek tłumaczonych z obcych języków wcale nie było oczywiste – ale również zaciekawią ją opowieścią. Dobierałam historie tak, by jej dziecięcą wyobraźnię kształtowały, ale też ją samą pociągały. Dopóki nie nauczyła się czytać sama czytałam jej ja, codziennie przynajmniej pół godziny.

Kiedy zatem w mniej więcej drugiej klasie zaczęły się pierwsze obowiązkowe szkolne lektury okazało się, że to co tzw. podstawa programowa przewiduje dla siedmio- czy ośmiolatków, moja córka dawno poznała już jako cztero- czy pięciolatka.

Jako rodzic uznałam, że podstawową rolą lektur szkolnych na etapie pierwszych klas szkoły podstawowej jest rozbudzenie w małym człowieku ciekawości książek, miłości do słowa pisanego oraz umiejętności czytania ze zrozumieniem. Gdy zatem na liście obowiązkowych lektur pojawiały się książki, które czytałyśmy na etapie przedszkolnym (takie jak Karolcia, Kubuś Puchatek AA. Milnego czy Opowieści z Narni Lewisa) – tylko jej je przypominałam. W tym samym czasie kupowaliśmy jej inne książki do samodzielnej lektury: najpierw takie, które uczą czytać (genialna seria „Już czytam”), potem – te, które głównie bawią.

Wtedy odkryliśmy, że rynek jest przebogaty w zabawne i niegrzeczne czasem książki dla dzieci tworzone na styku opowiadania i komiksu. Kilkuzdaniowe partie tekstu oddzielane są w nich zabawnymi rysunkami komentującymi powyższy akapit. Zaczęliśmy od serii „Dziennik Cwaniaczka”, potem przechodziliśmy przez serię „Domek na drzewie” czy „Kapitana Majtasa”. 

Ich humor sprawiał, że córka chętnie czytała kolejne tomy, nie tylko doskonaląc technikę, ale przekonując się, że doznania towarzyszące wciągającej książce są nieporównywalne z tym, co oferuje jakikolwiek obraz na ekranie.

Gdy dostawała do czytania kolejne szkolne lektury obowiązkowe dawałam jej możliwość wyboru: miała przeczytać sama choby początek, żeby dać książce szansę, a jeśli lektura jej nie wciągnie – pozwalałam nie czytać dalej lecz daną książkę czytałam jej na dobranoc sama. Nie chciałam dopuścić do sytuacji, że obowiązek przeczytania choćby najlepszej książki zniechęci ją do czytania w ogóle. Z czegoś przecież wynika słaby wynik czytelnictwa Polaków, nad którym od lat załamują ręce inteligenci. Moim zdaniem — właśnie z tego, że czytanie przedstawiano i przedstawia się w szkołach nadal jako przymus: za przeczytanie kilku stron lektury można było iść na podwórko, obejrzeć film czy generalnie robić coś „fajnego”. Lektura zaliczona, egzamin zdany, ale skojarzenie z książką jako męką i karą – pozostało. 

W słusznych założeniach stojących za “obowiązkiem” nauki nie można przecież zapomnieć, że ludzki mózg nie uczy się pod presją, ale gdy jest czymś zainteresowany. Nie jesteśmy już na progu XX w., gdzie dostęp do książek czy wiedzy był dla wielu dzieci w Polsce możliwością odpoczynku od ciężkiej fizycznej pracy oraz nie jesteśmy w latach 70. XX w., gdy szkoła i to, co w niej na dzieci czekało – było znacznie ciekawsze od nudy w domu. Niestety dziś poza książkami czeka na nich dookoła moc innych, łatwiejszych i mocniej oddziałujących na układ przyjemności rozrywek. Najwyższy czas, żeby przemodelować coś w podstawach polskiego systemu szkolnego, nie tylko upraszczając podstawę programową, ale też zmieniając całkowicie podejście do procesu nauki. 

Ludzie są przecież różni. Dzieci – są różne. Mają różne zainteresowania, różne poczucie humoru, różnych rodziców, różne zasoby społeczne, z którymi wchodzą w świat nauki. Jednym składanie liter w wyrazy, zdania i myśli przyjdzie łatwo i szybko, innym – o wiele wolniej i trudniej. Jedni wolą historie o przygodach, inni – o ludziach i uczuciach, jeszcze inni w ogóle nie będą lubić historii, za to z pasją zatopią się w atlasie samolotów z II wojny światowej czy przewodniku po owadach Polski. Mądry rodzic i mądry nauczyciel – zwłaszcza dobry bibliotekarz – będzie umiał wychwycić te predyspozycje i dopasować książkę do danego młodego człowieka.

Taka strategia wobec mojej córki się sprawdziła. W III klasie podstawówki sama z siebie ściągnęła mi z półki wybór dzieł Mickiewicza i wciągnęła się w „Dziady”. Potem pochłonęła ją „Balladyna”, „Chłopcy z Placu Broni”, „Hobbit” i „Zemsta” Fredry. Nie była za to w stanie przebrnąć przez „Anię z Zielonego Wzgórza” ani przez „W pustyni i w puszczy”. Mierził ją wprowadzony kilka lat wcześniej „Feliks, Net i Nika” Rafała Kosika – choć taki młodzieżowy i dla nastolatków.

Teraz, gdy jest w liceum, woli czytać mroczne opowiadania Edgara Allana Poe i powieści Dostojewskiego niż obowiązkowego „Makabeta”. Oraz podobnie jak tysiące innych polskich nastolatków – bardzo lubi literaturę tworzoną amatorsko przez jej rówieśników na różnych serwisach typu WattPad. Słowo „literatura” należałoby tu wziąć w cudzysłów, podobnie jak jakość językową czy obyczajową takich lektur, ale – jakoś przecież musi się kształtować gust tych młodych ludzi. Wszak to oni od kilku lat są podporą Czytelnictwa Polaków. (Według dorocznych badań to właśnie nastolatki i młodzi dorośli są grupą czytającą najwięcej spośród wszystkich innych).

Zasadne pozostają pytania o to, czy dobrze jest całkiem odpuścić i pozwolić dzieciom czytać to, co chcą? Jak kształtować ich gust czytelniczy: piękno równoważyć brzydotą, a klasykę – rozrywką?

Które teksty trzeba znać bezwzględnie, choćby za cenę zniechęcenia się niektórych do wszystkich tekstów? Jaką rolę mają pełnić lektury obowiązkowe w szkołach podstawowych a jaką w średnich?

Ktoś u władzy zawsze będzie musiał sobie jakoś na te pytania odpowiedzieć. I wywołać decyzjami sprzeciw jednych lub drugich. Jako rodzic życzyłabym sobie jednak, aby na tym nie poprzestać ale przeprowadzić w końcu prawdziwą reformę systemu edukacji, nie tylko taką, która przestawia książki na liście obowiązkowych lektur czy gmera w podstawie programowej, ale taką, która zacznie od wcielania w życie wiedzy o działaniu ludzkiego mózgu w procesie uczenia. Przeprowadzić taką reformę, która zacznie zachęcać do myślenia i kreatywności, a nie tylko do odtwarzania cudzych interpretacji. 

Ostatecznie jednak zawsze najważniejsze dla przyszłości czytelnictwa i każdej edukacji pozostanie rola relacji rodzic-dziecko i dziecko-nauczyciel. Wszak najwięcej uczymy się od tych, którym ufamy. 

Anna Druś

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się