Zawarcie porozumienia między Zachodem, Ukrainą a Rosją jest coraz bliżej
Po prawie dwóch latach wyniszczającej wojny w Ukrainie rośnie prawdopodobieństwo jej tymczasowego zamrożenia i zawarcia jakiegoś kruchego porozumienia między Zachodem, Ukrainą i Rosją, które zostanie nazwane „pokojem”. Dla Polski taka nowa sytuacja będzie wielkim wyzwaniem, by uniknąć niebezpieczeństwa ponownej jej neutralizacji w Europie i powrotu niekorzystnych uwarunkowań, jakie pojawiły się w 2015 roku dla polskiej polityki wschodniej.
To wtedy, osiem lat temu, przy – warto podkreślić – błogosławieństwie Amerykanów stworzono tak zwany format normandzki, w którym Francja, Niemcy, Rosja i Ukraina miały później w Mińsku (ze specjalną rolą Łukaszenki jako gospodarza negocjacji) wypracować rozwiązanie dla stosunków ukraińsko-rosyjskich po aneksji Krymu oraz nowy status dla Donbasu. Istotnym założeniem tej konstrukcji był brak w niej miejsca dla Polski, a szerzej – dla całej Europy Środkowej. Chodziło o powtórzenie logiki typowej dla tradycyjnego koncertu mocarstw.
A jeszcze rok wcześniej, na początku 2014 r., w ogarniętym powstaniem Euromajdanu Kijowie sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wtedy w rozmowach między liderami opozycji a Wiktorem Janukowyczem pośredniczyli jeszcze ministrowie spraw zagranicznych Polski, Francji i Niemiec – Radosław Sikorski, Laurent Fabius i Frank-Walter Steinmeier. Było to do przyjęcia, gdyż utrzymywano pozór, że rozmowy dotyczą dwóch ukraińskich stron.
Jednak po aneksji Krymu drugą stroną otwarcie stała się Rosja, a ta nigdy nie zgodzi się na to, by Polska miała być częścią formatu, w którym Zachód uzgadniałby z Rosją reguły polityki bezpieczeństwa. Taka sytuacja bowiem upodmiotowiłaby Polskę, a tym samym cały region, i w konsekwencji zburzyłaby logikę koncertu mocarstw. A o tym, jak całkiem odmienne pod tym względem są prawdziwe zamiary Kremla wobec Polski i całej Europy Środkowo-Wschodniej, Rosja dała do zrozumienia Zachodowi w ultimatum Sergieja Ławrowa w grudniu 2021 roku, w którym zażądała przywrócenia sytuacji bezpieczeństwa w Europie z początku lat 90.
W praktyce tylko dwa państwa mogłyby wymusić trwałą zmianę układu sił w naszej części Europy. Jednym są Stany Zjednoczone, a drugim jest Francja. Taki zmieniony układ sił musiałby zakładać obronę prozachodniej ewolucji Ukrainy w granicach ukształtowanych w wyniku wojny, strategiczną rolę Polski w regionie oraz odrzucenie rosyjskich roszczeń traktowania tej części Europy jako swojej strefy wpływów. Nic nie wskazuje jednak, by tak mogło się stać. Grozi nam raczej powrót do sytuacji z 2015 roku.
Coraz bardziej wydaje się, że decyzja Joe Bidena o wsparciu dla Ukrainy nie miała na celu przebudowy układu sił w Europie Wschodniej, jak to już raz próbowali zrobić Amerykanie w 1918 roku. Cel był bardziej doraźny: po pierwsze, zaangażować i osłabić wojskowy potencjał Rosji, po drugie, zdyscyplinować europejskich sojuszników Ameryki, przede wszystkim Niemcy.
Wobec zbliżających się w 2024 roku wyborów prezydenckich, które Joe Biden może przegrać, Waszyngton najwyraźniej dochodzi do przekonania, że wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę osiągnął w krótkiej perspektywie oba strategiczne cele, dlatego należy raczej dążyć do wygaszania działań wojennych.
Nie bez znaczenia dla tych kalkulacji są oczywiście wybuch konfliktu na Bliskim Wschodzie, atak Hamasu na Izrael i perspektywa nowej poważnej wojny oraz związany z tym cały kontekst wewnętrznej polityki amerykańskiej. Chodzi o to, że wojna na Bliskim Wschodzie może być uznana nie tylko za strategicznie ważniejszy problem dla Ameryki, ale też ideologicznie bardziej poruszający emocje.
Z punktu widzenia toczących się wojen kulturowych dla republikanów obrona Izraela czy atak na Iran to kwestie wprost wpisujące się w ich walkę z amerykańską lewicą i z progresywnymi środowiskami cancel culture, zwalczającymi strukturalny rasizm i zachodni postkolonializm, a które wszystkie stanęły jak jeden mąż w obronie Palestyńczyków, uruchamiając całą spiralę lewicowego antysemityzmu. Takich emocji wojna w Ukrainie już nie wywołuje ani w amerykańskiej polityce, ani w amerykańskim społeczeństwie.
Francja jest drugim państwem, które teoretycznie powinno być zainteresowane trwalszą zmianą układu sił w Europie Środkowo-Wschodniej, przede wszystkim ze względu na koncepcję europejskiej strategicznej suwerenności, którą tak konsekwentnie od lat promuje. Problem tutaj polega jednak na tym, że Paryż traktuje tę ideę bardziej jako polityczny PR w Europie niż poważną propozycję w polityce bezpieczeństwa. Gdyby było inaczej, nie trzeba byłoby tłumaczyć francuskim politykom, dlaczego europejska suwerenność strategiczna bez uznania militarnego i geopolitycznego potencjału Polski po prostu nie ma żadnego sensu.
Wreszcie trzeba też zadać sobie pytanie, czy obecne ukraińskie elity polityczne są faktycznie przekonane o tym, że trwała zmiana układu sił w naszym regionie Europy powinna oznaczać zupełnie inne niż dotąd pozycjonowanie polskiego potencjału w relacjach polsko-ukraińskich. Myślę, że na razie odpowiedź musiałaby być negatywna. Kijów wciąż bardziej myśli w starych kategoriach świata postsowieckiego niż w trybie budowania nowej pozycji regionu Europy Środkowo-Wschodniej. Może więc należałoby po prostu odwrócić to całe nasze dotychczasowe rozumowanie i uznać, że jedynymi, którzy są zainteresowani tym, by zmienić ustanowione w 2015 roku reguły gry, jesteśmy tylko my sami. Że właśnie z tego powodu, a nie tylko dla własnej wygody czy samozadowolenia pomnażamy potencjał własnego państwa i własnej gospodarki. Ten potencjał jest bowiem niezbędnym warunkiem podejmowania kolejnych prób osiągnięcia podstawowego dla nas, historycznego celu, jakim jest zbudowanie w naszej części Europy nowego układu sił, na trwałe przełamującego logikę koncertu mocarstw.
Marek Cichocki