NBP prezes Adam Glapiński aresztowanie zatrzymanie zarzuty

Wojna z NBP zepchnie Polskę na drogę ku Argentynie

Obecnie rządząca Polską koalicja przy okazji spektaklu z odwoływaniem prezesa NBP Adama Glapińskiego ma szansę stworzyć mechanizm pozwalający każdemu rządowi w III RP zastraszyć każdego prezesa banku centralnego. A wówczas zrobi się nam w kraju jakby argentyńsko.

„Pan Redrado próbował wejść do budynku banku centralnego w centrum Buenos Aires, ale został zablokowany przez hordę policjantów” – donosił czytelnikom magazyn „The Banker”, wydawany przez „The Financial Times”, o tym, co działo się 24 stycznia 2010 r. w stolicy Argentyny. Silnych ludzi w mundurach po prezesa argentyńskiego banku centralnego posłała Cristina Kirchner.

Pani prezydent miała swoje powody. Tuż przed Bożym Narodzeniem wydała dekret tworzący „Fundusz Dwusetlecia”, którego zadaniem była obsługa zadłużenia państwa i stabilizacja jego finansów. Dekret przenosił też do funduszu 6,5 mld dolarów z wynoszącej 48 mld dolarów rezerwy banku centralnego. Jego prezesa poinformowano o dekrecie, gdy wchodził on w życie.

Martín Redrado zamiast okazać wówczas swój entuzjazm i przekazać pani prezydent, że jest genialną ekonomistką i że poza tym ją kocha, wpadł w furię. Oświadczył, iż na to nie pozwoli. Prezes Redrado czuł się po prostu zbyt pewnie. Nie dość, że pozostawał na swoim stanowisku od września 2004 r., to jeszcze uchodził za ekonomicznego cudotwórcę. Za jego kadencji kraj podźwignął się z bankructwa, inflacja została opanowana, peso zaczęło cieszyć się zaufaniem obywateli, a bank centralny zgromadził rezerwy w wysokości prawie 50 mld dolarów. Dzięki temu Argentyna po dekadach kryzysu odzyskiwała zaufanie rynków finansowych.

Ale w 2007 r. wybory prezydenckie wygrała Cristina Kirchner, obiecując obywatelom, że jak oddadzą jej władzę, to ona ich urządzi. Na polu powiększania transferu socjalnego szło jej świetnie. Pech polegał na tym, że rok później cały świat pogrążył się w wielkim kryzysie finansowym i zadłużona Argentyna z trudem obsługiwała spłatę długów. Wówczas pani prezydent odkryła, że przecież bank centralny ma rezerwy. Redrado protestował, że ich użycie wedle recepty Cristiny Kirchner może przynieść załamanie kursu peso, krach walutowy, ucieczkę zagranicznego kapitału, brak możliwości zaciągnięcia nowych kredytów na rynkach finansowych, a zatem hiperinflację i bankructwo. Ale jego czarnowidztwo do pani prezydent nie przemawiało. Przecież wiedziała lepiej. Wydała zatem dekret, że odwołuje niegrzecznego prezesa. Ten okazał się uparty i odwołał się do sądu, powołując się na argentyńską konstytucję. Nie pozwala ona na zdejmowanie tak od ręki szefa banku centralnego ze stanowiska. Ale pani prezydent wiedziała lepiej i wydała kolejny dekret, wysyłając do siedziby banku centralnego policjantów. Ci dopilnowali, żeby prezes nie mógł podjąć pracy. Po czym zaczęto oskarżać go o udział w nielegalnym obrocie walutą USA. „Następnie Aníbal Fernández, szef sztabu rządu, oskarżył Redrado o »uczestnictwo w tuszowaniu sprawy«” – donosił „The Banker”. Ze swej natury Martín Redrado wyraźnie nie jest bohaterem, bo pękł już po tygodniu intensywnych kontaktów ze służbami mundurowymi i dobrowolnie podał się do dymisji.

„Byłby najdłużej urzędującym gubernatorem (banku centralnego – przyp. aut.) od czasu pierwszego, Ernesta Boscha, który objął to stanowisko w 1935 r.” – pożegnał go „The Banker”, informując, że do pobicia tego rekordu zabrakło Redradowi niecałego roku. „Dramat banku centralnego to kolejny przykład słabych instytucji Argentyny” – dodawało pismo, przewidując, że południowoamerykański kraj czekają kłopoty. Po załamaniu się kursu peso i krachu walutowym cztery lata później ogłosiła ona niewypłacalność.

Co ciekawe, wyprowadzeniem Martína Redrada przez policjantów z siedziby banku centralnego Argentyńczycy zupełnie się nie przejęli, ponieważ był to dla nich chleb powszedni. W Buenos Aires nikt już nie pamiętał czasów, jakie dobiegły końca w 1929 r., gdy Argentyna znajdowała się jeszcze w pierwszej dziesiątce najbogatszych krajów świata, z dochodem na mieszkańca wyższym niż we Francji. Wówczas siedemdziesiąt lat wspaniałego rozwoju przerwał Wielki Kryzys, który ogarnął cały glob, a po nim przyszła II wojna światowa. Zaowocowało to w Argentynie ponad dekadą zastoju, acz połączonego z całkiem jeszcze zamożną codziennością. Aż Argentyńczycy pokochali w 1946 r. Juana Dominga Peróna i jego obietnice zafundowania im państwa opiekuńczego. Na początku transfer socjalny, połączony z nacjonalizacją przemysłu i rozbudową firm państwowych, wychodził krajowi na dobre. Ale w połowie lat 50. rozwój się skończył, a zaczęło się zadłużanie i pogrążanie się w kolejnych kryzysach, wojskowych puczach i dyktaturach.

Gromadzone przez przodków bogactwo roztrwoniono, a jedną z charakterystycznych cech argentyńskiego ustroju politycznego stały się krótkie lub rekordowo krótkie kadencje wybieranych zgodnie z konstytucją na 6 lat prezesów banku centralnego. Aczkolwiek w Buenos Aires zdawano sobie sprawę, że niezależność i mocna pozycja głównego banku kraju jest jednym z fundamentów ekonomicznej stabilności państwa. Dzięki temu rząd musi prowadzić racjonalną politykę gospodarczą i nie może psuć pieniądza. A niezależność oznacza, że jeśli prezes banku centralnego nie popełnia przestępstw kryminalnych, nie morduje, nie gwałci i nie urządza napadów z bronią w ręku na inne banki, to jest nietykalny do końca kadencji.

Niby w Buenos Aires to wiedziano, ale od czasów Peróna utarło się, że jeśli prezydent i prezes wchodzą w spór, to ten drugi musi odejść. Schemat wyglądał następująco. Kolejny prezydent pożyczał za granicą coraz więcej i wydawał. Potem kredyty się urywały, a wydatki nie. Prezes banku centralnego próbował podnosić stopy procentowe i bronić peso. Wówczas prezydent zawsze znajdował sposób, by zmusić oponenta do dymisji. W kolejnym kroku wybuchała hiperinflacja, obywatele tracili wszystkie oszczędności i pracę. W ostatnim kroku Argentyna bankrutowała. Potem przychodzili nowy prezydent i nowy prezes, aby wdrożyć w życie ten sam schemat.

Czasami cykl trwał kilka lat, a czasami krócej. Rekordzista, prezydent Raúl Alfonsín, od 1983 do 1989 r. wyrzucił czterech prezesów banku centralnego. Przy tej okazji udało się osiągnąć rekordową hiperinflację w wysokości 3079 proc. rocznie, czym Alfonsín doprowadził Argentyńczyków do powszechnej nędzy. Po tych osiemdziesięciu latach zabawy w prezydenta i wymienialnych prezesów Argentyńczycy zagłosowali na Javiera Mileia, przy którym Donald Trump może uchodzić za dystyngowanego, starszego pana, miłego w obejściu i o bardzo umiarkowanych poglądach. Milei obiecał, że zamiast wymieniać prezesów, po prostu zlikwiduje bank centralny.

Tymczasem argentyńskim tangiem zapachniało w fantastycznie rozwijającej się od trzech dekad Polsce. Jednym z fundamentów sukcesu gospodarczego III RP była niezależność od władzy wykonawczej i ustawodawczej banku centralnego, dzięki czemu polski złoty przetrwał wszelkie kryzysy lat 90. i na początku XXI w. jako stabilna i ciesząca się powszechnym zaufaniem waluta. Owszem, niezależności NBP nie można nazwać perfekcyjną.

Mikrofony zainstalowane w restauracji „Sowa i Przyjaciele” wychwyciły w 2014 r. rozmowę prezesa Marka Belki z ówczesnym ministrem spraw wewnętrznych Bartłomiejem Sienkiewiczem. Obaj negocjowali warunki sfinansowania przez NBP rządowego deficytu. Marek Belka w zamian za udzielenie pomocy ekipie Donalda Tuska żądał głowy wicepremiera Jacka Rostowskiego oraz zmiany ustawy o Narodowym Banku Polskim.

Z kolei kiedy prezesem NBP został Adam Glapiński, nie było żadną tajemnicą, że od czasów Porozumienia Centrum, czyli prawie trzydziestu lat, jest on jednym z najbardziej zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego, uchodząc za osobę wierną, oddaną i gotową prezesowi PiS-u nieba przychylić.

Jednakże demokracja rzadko bywa perfekcyjna. Jak bardzo za swymi kulisami nie bywa, ciekawie ujął w naukowym opracowaniu Estimating the Effects of Political Pressure on the Fed dr Thomas Drechsel z Uniwersytetu Maryland. Przebadał on kontakty i naciski wywierane na gubernatorów FED przez prezydentów USA od 1933 do 2016 r., a następnie skorelował je z wysokością inflacji w Stanach Zjednoczonych.

Według dr Drechsela im mocniej prezydenci naciskali na szefów FED, tym dolar miewał się gorzej, a inflacja okazywała się wyższa. Rekordy na tym polu bił prezydent Richard Nixon, który na gubernatora Arthura Burnsa podczas swej kadencji wywierał presję ponad 100 razy, a jedynie w 1971 r. spotkał się z nim w cztery oczy aż 34 razy. Niedługo potem inflacja w USA osiągnęła nienotowany od końca I wojny światowej poziom 16 proc. Z kolei prezydent Bill Clinton z gubernatorem FED prawie nie utrzymywał kontaktów, a inflacja oscylowała w Stanach Zjednoczonych na poziomie 2 proc. Oczywiście można zarzucić dr Drechselowi upraszczanie rzeczywistości albo złośliwie zauważyć, że od kiedy Adam Glapiński przestał mieć w rządzie swego prezesa, to inflacja w Polsce spadła do poziomu, jaki chcielibyśmy widzieć zawsze.

Mówiąc poważniej, badania dr Thomasa Drechsela pokazują, że nawet w państwie uchodzącym za wzorcowe robienie cichych interesów między bankiem centralnym a rządem nie jest czymś rzadkim. Jednak sednem sprawy jest to, że te nie zawsze korzystne dla obywateli zmowy na górze nie naruszają kluczowych „bezpieczników”. Są nimi gwarantowane konstytucyjnie: niezależność FED, jego Rady Gubernatorów oraz wskazywanego przez prezydenta na czteroletnią kadencję przewodniczącego rady, potocznie nazywanego gubernatorem Rezerwy Federalnej.

Tych „bezpieczników” Argentyna pozbyła się osiemdziesiąt lat temu, po czym roztrwoniła swe bogactwo. Stany Zjednoczone, gdzie zamożność obywateli w 1929 r. była porównywalna z argentyńską, bogactwo zachowały i po wyjściu z Wielkiego Kryzysu dodatkowo je pomnożyły.

W przypadku Polski, jeśli procedura stawiania Adama Glapińskiego przed Trybunałem Stanu oraz kolejne czynności zaowocują wymianą prezesa NBP przed upływem jego kadencji, zainicjowana zostanie likwidacja „bezpieczników”. Uda się bowiem wypracować sposób na pozbywanie się szefów banku centralnego. A skoro w III RP już będzie istniał, to ten rząd i następne, posiadające parlamentarną większość, otrzymają narzędzie do stawiania każdego prezesa NBP przed prostym wyborem: „Wykonujesz polecenia premiera albo wylatujesz i znajdziemy na twoje miejsce takiego, co wykona”.

Jak z upływem czasu działa zdegenerowanie instytucji, najlepiej widać dziś w Polsce na przykładzie Trybunału Konstytucyjnego. Jarosław Kaczyński znalazł wytrych na ułożenie sobie szybko jego składu, tak jak mu pasowało. Minęło osiem lat i trybunał może orzekać, co mu się żywnie podoba. Nawet czynić to dla rozrywki lub zabicia nudy, bo te orzeczenia nikogo nie obchodzą. Rząd je ignoruje, przytłaczająca większość wyborców ma je w nosie, a przyszłymi konsekwencjami dosłownie nikt się nie przejmuje. Przy czym o ile skutków demontażu Trybunału Konstytucyjnego łatwo przewidzieć się nie da, z racji ogólnego chaosu prawnego, jaki w III RP panuje, przewidzenie, co przyniesie demontaż niezależności NBP, jest banalne. Ująć to można jednym słowem – Argentyna.

Później trzeba będzie wnukom tłumaczyć, że Donald Tusk zrobił to, bo przecież ze stu obietnic na sto dni musiał choć dziesięć zrealizować. On sam zaś zawsze może rzec to, co tak lubił mówić Juan Perón do swej Evity: „Kochanie, robię to z miłości do naszej Argentyny”.

Andrzej Krajewski

Tekst pierwotnie opublikowany we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się