ideologia

Wokizm. Ideologia i propaganda

Stany Zjednoczone wygrywają ciągle (w każdym razie – na razie) w konkurencji z Rosją, Chinami, Unią Europejską i Japonią, ponieważ są najbardziej innowacyjne, produktywne i zdyscyplinowane. Nie poświęcą swej przewagi dla ideologii nieskutecznej, czyli dla działań motywowanych moralnie, lecz katastrofalnych pod względem militarnym i gospodarczym.

Spotkałem kiedyś amerykańskiego profesora, którego rodzina pochodziła z Północnej Afryki. Wyglądał jak człowiek z Lewantu. Oliwkowa skóra, lekko kręcone włosy, długie nogi. Wspominam o tym, ponieważ on sam zrobił ze swego wyglądu temat naszej rozmowy. Powiedział mi, że choć jest Amerykaninem, to w Europie czuje się lepiej, bo tam uchodzi za białego, a w Ameryce jest „czarny”, choć tak naprawdę jest co najwyżej „śniady”. Przytaknąłem i pomyślałem, że to sprawę zamyka.

Nie wyczułem jednak jego intencji. Po chwili mnie znów zapytał: „Jak sądzisz, czy kolor skóry to efekt pigmentu, czy konstrukcja społeczna?”. Trochę mnie zaskoczył tym podchwytliwym pytaniem, ale odpowiedziałem bez namysłu: „Jedno i drugie”. Sądziłem, że to zamknie sprawę. On jednak patrzył na mnie i milczał. Czyli czekał. Musiałem powiedzieć coś więcej. „No dobrze. To jest chyba fakt biologiczny, ale trochę także kulturowy”. Powiedziałem i też zapadłem w milczenie. To go rozśmieszyło. „Zapytam cię inaczej” – powiedział. „Każdy kraj ma własne banknoty – prawda? Te wasze polskie papierki tu nie mają żadnej wartości, ale nasze całkiem nieźle u was się liczą. Czyli każdy kraj widzi świat inaczej. Ja tu jestem czarny, a w Polsce byłbym śniady. W Polsce wasze pieniądze to podstawowa waluta, a tu to tylko papierki”. Już byłem pewien, że mi nie odpuści, tylko wciągnie mnie na grząski teren rozważań o uprzedzeniach etnicznych. Postanowiłem z góry zniwelować ewentualne pretensje. „To nie takie proste. Pieniądze i kolor skóry to zupełnie różne sprawy. Kolor jest trwały i za nim mogą się kryć jakieś cechy wrodzone lub nie, a wartość pieniądza to sprawa czysto umowna. No i tak się składa, że istnieje jakaś ogólna umowa na świecie na temat dolarów, a nie ma takiej umowy w sprawie złotówek”. On jakby czekał na to wyjaśnienie. „No właśnie. Ale dlaczego tak jest? Czy wy jesteście bardziej tolerancyjni niż Amerykanie?”.

Śmiał się teraz bez skrępowania, ale robił to przyjaźnie. „No, niekoniecznie” – zacząłem wyjaśniać ze wzrastającym zaufaniem do swoich własnych przekonań. „To są dwie różne sprawy. Pieniądze mają wartość lokalną, a cechy biologiczne są trwałe. Za sto złotych kupię w Polsce w przybliżeniu tyle, co tu za dziesięć dolarów, a z kolorem skóry jest inaczej. Nie zmienia się, gdy wsiadamy do samolotu”. On na to: „Czyli wy jesteście bardziej tolerancyjni niż my i w Polsce nie ma rasizmu. To chcesz powiedzieć? Wy chętnie bierzecie dolary i chętnie zatrudniacie u siebie czarnoskórych. Zgadza się?”. Widziałem, że jest zadowolony z mojego zakłopotania. Spróbowałem jeszcze raz. „Mamy inną historię. W Polsce prawie nie ma ludzi pochodzenia afrykańskiego. Może jacyś turyści, pracownicy na uniwersytecie, muzycy albo podróżnicy. Czy oni tam czują się dobrze? Nie wiem, ale chyba tak. Nie mamy niezałatwionych zatargów i pretensji z potomkami Afrykańczyków. To jest ważne w kontaktach z cudzoziemcami, nie kolor skóry. Gdy widzę obcokrajowca, to jego postać kojarzy mi się z cudzą historią, a nie własną. Albo z jakimś ubiorem, może ze specjalną potrawą lub napojem. Nic więcej. Jego przodkowie nie walczyli z naszymi przodkami, więc patrzymy na siebie życzliwie, a przynajmniej obojętnie. Obcy są zazwyczaj tylko obcy i atrakcyjni jedynie przez to, że są nieznani”. „Więc skąd się biorą twoim zdaniem uprzedzenia etniczne? Z częstych spotkań i bliskich kontaktów?”. Trochę się zawahałem. „No raczej nie z zażyłości, ale może z kumulacji albo jakichś rozczarowań. Albo z jakichś niezgrabnych, wymuszonych, powierzchownych kontaktów. Może z braku wspólnych zajęć i nielicznych bliskich spotkań”. To wyraźnie mu się nie spodobało. „Tak argumentować nie możesz, bo to jest błędne koło. Mówisz, że ludzie nie chcą dziś się spotykać, bo nie spotykali się w zeszłym roku? To słabe wyjaśnienie”. Z tym nie chciałem się zgodzić. „To nie jest błędne koło, tylko stwierdzenie, że przyzwyczajenia są samowzmacniające. Przyzwyczajenia to nasza druga natura, cokolwiek by to miało znaczyć. Jak pierwsze spotkanie jest dobre, to drugie jest zwykle lepsze. A jak pierwsze jest złe, to drugie jest zwykle gorsze. Choć bywa inaczej. Ale rzadko. Bo co się dzieje, gdy widzimy kogoś po raz pierwszy? Najpierw go porównujemy do osób, które już znamy, i potem traktujemy go tak, jakby był kolejnym egzemplarzem znanej nam grupy. Nowych znajomych nie indywidualizujemy na początek. Może to jest źródłem uprzedzeń. Jeśli widzimy kogoś całkiem niepodobnego do innych znajomych, to niewiele sobie wyobrażamy. Nie wiemy, ile ten nieznajomy ma pieniędzy, jakie wykształcenie, jaką wyznaje religię, jaki ma sposób bycia i jakie ma zainteresowania. Coś tam zgadujemy, czasem trafnie, a czasem nie. Z kimś podobnym do osób z mojej grupy społecznej jest inaczej. Posługuję się stereotypem. Jeśli mężczyzna wygląda jak kominiarz, to zakładam, że jest kominiarzem, jeśli kobieta wygląda jak modelka, to zakładam, że to jest modelka. To mi wystarczy, i to właśnie jest uprzedzenie – czasem pochlebne dla obserwowanego, czasem nie; czasem trafne, czasem nie. A jak ktoś mi się w ogóle z nikim nie kojarzy, to nie ma uprzedzenia”.

Mój „śniady” profesor patrzył na mnie przez chwilę spokojnie i powiedział. „No, dobrze. Poradziłeś sobie. Nawet myślę, że masz rację. Bo nigdy nie wiemy, czy patrzymy na wyjątkowego człowieka, czy na kogoś typowego. Ja nie wiem, czy ty jesteś typowym Polakiem, a ty nie wiesz, czy ja jestem typowym Amerykaninem. Więc ja nie wiem, czy ty jesteś rasistą, a ty nie wiesz, czy ja jestem dobrym patriotą. Jednak trochę uciekłeś od głównego problemu. Skąd się bierze rasizm? To przesąd i uprzedzenie czy uprawniona generalizacja na temat jakiejś grupy? Albo skąd się biorą intelektualne mody? To wpływ jakichś autorytetów czy lenistwo myślowe? Poczekaj. Teraz się nie rozkręcaj. Porozmawiamy jeszcze o tym przed twoim wyjazdem. Tylko coś dodam. Czy wiesz, że w naszym stanie policja nie ma prawa podczas wyrywkowej kontroli sprawdzić większej liczby czarnych kierowców, niż wynosi odsetek czarnych mieszkańców w tym stanie? Jeśli policja zatrzyma więcej czarnoskórych, niż wynika z rozkładu statystycznego grup etnicznych, to można ją oskarżyć o rasizm. Ale jak policjant ma zgadnąć z odległości, kto siedzi za kierownicą? To trudne zadanie, więc na wszelki wypadek policjant zatrzymuje lepsze auta i to mu poprawia statystykę. Tylko taka kontrola staje się bezsensowna – prawda? Tak szukają, by nic nie znaleźć. I tylko to robią skutecznie. Co myślisz? Czy mówię jak rasista? Może do tego jeszcze wrócimy, zanim stąd wyjedziesz. Wyrób sobie jakieś zdanie. Miłego pobytu”.

Do drugiej rozmowy nigdy nie doszło. Mój szef miał za mało czasu, a ja miałem niewiele nowego do powiedzenia. Doszedłem do pewnych wniosków, ale zachowałem je dla siebie. Przede wszystkim zdałem sobie sprawę z tego, jak niezwykłym krajem są Stany Zjednoczone. To olbrzymi teren zamieszkany przez ludzi z niezwykłą dążnością do sukcesu – wszystko jedno, jaki mają kolor skóry. Rdzenni mieszkańcy zostali w znacznej części wybici jeszcze w osiemnastym wieku. Ci, co przeżyli, stracili własną kulturę i zostali zamknięci w rezerwatach. Ponad dziesięć procent populacji to potomkowie niewolników przywiezionych siłą z Afryki. Są ambitni, ale mają różne ograniczenia. Biała ludność pochodzi z wielu krajów europejskich, ale często zamyka się w narodowych enklawach. Biali też są ambitni. A przybysze z dalekowschodniej Azji są ambitni wszędzie, więc w Ameryce zachowują się jak wszędzie. Tak powstało społeczeństwo różnorodne, wielokulturowe, często skłócone, ale wykazujące niezwykłe przywiązanie do wspólnej ojczyzny. Ameryka to dla nich a land of opportunities – kraj nieograniczonych możliwości – bogaty, silny, wolny, przedsiębiorczy i optymistyczny.

A jednocześnie tam właśnie rodzą się ruchy społeczne ujawniające niepewność i zniecierpliwienie nieskutecznością otwarcie hołubionych politycznych rozwiązań. To tam jest rzekomo za mało możliwości, okazji i szans na nowy sukces. Czyli to społeczeństwo widziane w całości wydaje się zadowolone ze swego losu i ogarnięte niebywałą wiarą w pomyślność całego kraju. A jednocześnie liczne grupy czują się izolowane, dyskryminowane, niedoceniane i traktowane niesprawiedliwie. Z jednej strony jest to kraj dumny z tradycji konstytucjonalizmu, a z drugiej – jest to kraj wymagający od każdego obywatela zgody na trudne warunki życia, na zaradność, na akceptację silnej konkurencji i trudnego losu. To prowadzi do charakterystycznych kontrastów. Te same jednostki gotowe są walczyć o swoje szczęście i nie wykazują roszczeniowych postaw, a kiedy indziej gromadzą się w zbiorowości skarżącej się na niesprawiedliwość i tworzą rozmaite dziwaczne ideologie w proteście przeciw deprecjonowaniu i wykorzystaniu mniejszości. To z Ameryki wylewają się krzykliwe ideologie równouprawnienia i niezawinionej niesprawiedliwości.

Jako jeden z pierwszych pisał na ten temat Daniel Bell, utalentowany i wizjonerski socjolog. W książce The End of Ideology (1962) postawił dwie radykalne tezy. Po pierwsze, społeczeństwo amerykańskie zżyło się z przestępczością i nigdy nie zamierza się jej wyrzec – bo taki jest praktyczny sens powszechnego prawa do noszenia broni krótkiej. Po drugie, społeczeństwo amerykańskie jeszcze w latach 50. wyparło się wszelkiej ideologii i chce żyć według reguł codziennego, nieprzetworzonego doświadczenia – cokolwiek by to miało znaczyć. Książka Bella w jednych czytelnikach wywoływała zachwyt, w innych oburzenie. Amerykański Żyd, który krytykuje swój kraj, wydawał się we wczesnych latach 60. cichym sojusznikiem Rosji sowieckiej, choć z drugiej strony miał niewiarygodny talent do przewidywania wielkich wydarzeń i potrafił je ciekawie interpretować. Dociekliwość Bella potwierdziło w rok po wydaniu książki zabójstwo dokonane na prezydencie Johnie Kennedym (1963) i morderstwo jego brata, prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych (w 1968). Oficjalne informacje na temat tych wydarzeń były chwiejne i skąpe. Prezydenta zastrzelił niezrównoważony maniak Harvey Oswald po powrocie z ZSRR, a prokuratora generalnego zabił Palestyńczyk Sirhan Sirhan, rozwścieczony proizraelską polityką amerykańskiego rządu. W obu wydarzeniach dopatrywano się działania sowieckiej tajnej policji, ale KGB podobno protestowało przed przyznaniem Oswaldowi prawa pobytu w ZSRR, a o Sirhanie Sirhanie nic nie wiedziało. Całkiem wiarygodnie brzmiała w związku z tym teza, że równie dobrze, a może nawet lepiej tłumaczy te zbrodnie książka Bella: Amerykanie są gotowi płacić wysoką cenę za niezwykłą witalność swego społeczeństwa.

Amerykańską tolerancję dla przestępczości tłumaczył Bell prosto. Stany Zjednoczone zostały stworzone przez pionierów – ludzi zaradnych, wytrwałych, samodzielnych i nieustępliwych. Pionierzy walczyli z Indianami, Brytyjczykami, Francuzami i kiedy to uznali za konieczne – między sobą. Walczyli o to, by móc osiąść w jednym miejscu i bogacić się na ropie naftowej albo na węglu, na hodowli bydła, uprawie kukurydzy, na plantacjach bawełny i na przemyśle włókienniczym. Bogactwo było im pisane jako odwieczne błogosławieństwo. Bell mówi coś jeszcze. W Ameryce każdy sposób wzbogacenia się jest dobry. A jeden z najłatwiejszych sposobów polega na stworzeniu powiązań korupcyjnych między policją i przestępcami. Wystarczy zakładać domy gry i szulernie, domy publiczne i kasyna. Szefom policji trzeba zapewniać dyskrecję i bezpieczeństwo, a oni wtedy odpłacają się tym samym – milczeniem i zapewnieniem nietykalności. Gdy te relacje okrzepną, wszyscy cicho zarabiają, kraj kwitnie i moralność publiczna nie doznaje uszczerbku. Ludzie uczciwi stoją sobie wtedy na boku i też jakoś na życie zarabiają. System jest prosty. Trzeba oskubać tych, którzy są bogaci, dać żyć tym, którzy chcą być uczciwi, i nauczyć policję, by pilnowała przede wszystkim spokoju, a nie porządku. Najgorsze są ekscesy i im trzeba zapobiegać za wszelką cenę. Reszta się mało liczy. Przy pilnym przestrzeganiu tych zasad świat społeczny sam sobą rządzi. Jedną z najwyraźniejszych prawidłowości tego systemu jest troska o spokój polityczny i szacunek dla wysokich i pięknych zasad etyki. Sądy mieszczą się zatem w okazałych pałacach. Moralność kwitnie w kościołach, zborach i synagogach. Uniwersytety budują swój prestiż na wydziałach prawa i filozofii. A wolna prasa? Do tego jeszcze wrócimy.

„Amerykanie wykształcili w sobie niezwykłą zdolność do zawierania kompromisów w polityce i przestrzegania rygoryzmu w moralności. Najbardziej niegodziwe polityczne porozumienia (tzw. »przekręty«) były uznawane za niezbędną i realistyczną konieczność. W żadnym innym kraju nie podejmowano tak popisowych prób poskromienia ludzkiej żądzy przez piętnowanie jej jako czegoś na wskroś odrażającego i w żadnym innym kraju podobne próby nie okazały się równie nieskuteczne”. Po tych wyjaśnieniach Bell nie musi już szczegółowo tłumaczyć, czym jest ideologia. Pisze o niej w ostatnim rozdziale i przedstawia tam sytuację właściwie już oczywistą. Ideologii już nie będzie, ponieważ komunizm przeistoczył się w despotyzm nadzorowany przez tajną policję, a kapitalizm wszedł w stan stabilności zaburzany tylko przez porachunki gangsterskie i żądania obyczajowych purystów. Na ideologii nikomu nie zależy. Z jednej strony podziemie przestępcze i politycznie chroniony wyzysk same dbają o siebie. Trzeba tylko pilnować, by nie przebrały miary. Z drugiej strony mamy kabaretowe kaznodziejstwo i festiwal nowomowy (ten termin został wprowadzony do społecznego obiegu już w 1949 roku przez George’a Orwella w książce Rok 1984). Zdrowe społeczeństwo tkwi między tymi skrajnościami. Nowomowa to odłam napominającego świeckiego kaznodziejstwa.

To ciekawe, że Bell wyprowadzał praktykę lansowania ideologii nie z pism Hegla lub Marksa, ale Ludwiga Feuerbacha. Hegel jedynie wieszczył tajemnicze przeobrażenia Europy pod rządami Niemiec. W latach 60. XX wieku słusznie wydawało się to Bellowi mało przekonującym proroctwem. Ów kraj był wówczas podzielony i nikomu nie zagrażał. Marks odwrócił dialektykę Hegla do góry nogami (twierdząc, rzecz jasna, że to Hegel od początku postawił ją na głowie) i miliony komunistów dały się złapać na te ekwilibrystykę. Jednak w 1968 roku było już jasne, że nie istnieją żadne „żelazne prawa” historii, a jeśli istnieją, to lepiej je wyraża sojusz milionerów z politykami niż sojusz robotników z chłopami. Co jednak obiecywał Feuerbach, sam siebie nazywający „drugim Lutrem”? Otóż to on był twórcą pojęcia „fałszywej świadomości” – pisze Bell – przed Marksem, Freudem i Sartre’em. To Feuerbach wymyślił, że głównym celem filozofii jest tworzenie iluzorycznego, doskonałego świata. Cała religia – jego zdaniem – to idealizacja tego, o co bezustannie i nieskutecznie zabiegamy w naszym codziennym życiu. Stwórca za nieboskłonem to idealizacja realnego ojca, Matka Przenajświętsza to upiększona postać własnej matki, święci i aniołowie to nasi przyjaciele, dobrzy sąsiedzi i mityczni, nieskazitelni przywódcy polityczni. Polityka jest więc w najlepszym razie teologią polityczną, a w najgorszym Piekłem Dantego.

Ściśle jednak rzecz biorąc, każda ideologia to tylko teologia polityczna klerków i inteligencji – twierdzi Bell. Ci ludzie żyją z siły swej wyobraźni i ze zdolności mamienia innych swą perswazją. Talentem zwodzą społeczeństwo, rysując wizje rzekomo nieuchronnych przemian społecznych i politycznych. Siła ich teorii nie tkwi w trafności opisu lub w bezbłędnym dociekaniu przyszłego biegu wydarzeń, ale w uczuciach i namiętnościach wyrażanych przez autora. Napoleon kpił z tej umiejętności i szydził z czytelników romantycznych poematów, jednak sam (podobno) miał zawsze w swym plecaku egzemplarz Pawła i Wirginii Jacques’a-Henri Bernardina de Saint-Pierre’a. Bell ma ten nawyk za coś oczywistego. I to go prowadzi do sformułowania nowej definicji ideologii: „Ruch społeczny może wstrząsnąć ludźmi, jeśli potrafi zrobić trzy rzeczy naraz: uprościć wyobrażenia (idee), skutecznie ogłosić swą prawdziwość i te dwa osiągnięcia przekuć w trzecie – przekonująco skłonić do działania. Zatem ideologia nie tylko przekształca idee, ale przekształca też ludzi”. Daniel Bell wyjaśnia tym samym, znacznie lepiej niż inni autorzy – moim zdaniem – skąd bierze się niezmienność działań ideologicznych i propagandowych, a może nawet ich niepoprawna natarczywość. I to zjawisko także rodzi się w Ameryce, jak wszystko inne, co ma niebanalny wydźwięk polityczny.

W społeczeństwie opartym na sojuszu milionerów z politykami bolesne problemy społeczne nie znajdują żadnego rozwiązania, ponieważ ten sojusz stabilizuje istniejący układ sił. Klasie niższej można pomóc, ale nie można jej zamienić w klasę wyższą. Prawdziwa wojna społeczna toczy się więc nie o to, czy będzie istnieć klasa niższa, tylko o to, kto się w niej znajdzie – Afro-Amerykanie, rdzenni Amerykanie, Meksykanie, Polacy, Arabowie, Żydzi czy WASP (White Anglo-Saxon Protestants). Może być nawet mieszanka, byleby na swym miejscu pozostała płaszczyzna, na którą spadają wszyscy przegrani. Dlatego wszystkie zabiegi skierowane na strukturalną eliminację underclass skazane są na niepowodzenie – uważa Bell. Przypomnę przytaczane już słowa: „Amerykanie wykształcili w sobie niezwykłą zdolność do zawierania kompromisów w polityce i przestrzegania rygoryzmu w moralności”.

To jest hipokryzja, ale hipokryzja bardzo funkcjonalna. Stany Zjednoczone wygrywają ciągle (w każdym razie – na razie) w konkurencji z Rosją, Chinami, Unią Europejską i Japonią, ponieważ są najbardziej innowacyjne, produktywne i zdyscyplinowane. Nie poświęcą swej przewagi – jak ma nadzieję Bell – dla ideologii nieskutecznej, czyli dla działań motywowanych moralnie, lecz katastrofalnych pod względem militarnym i gospodarczym. Zresztą nawet nic takiego nie istnieje, jak ideologia nieskuteczna. Według Bella ideologia skłania do działania we własnym lub ogólnym interesie i zawsze skłania skutecznie, inaczej jest tylko marzycielstwem, czyli propagandą. To tłumaczy, dlaczego wolna prasa jest tak często jednostajna, płytka, naiwna i nudna. Mówi w kółko to samo – i nie może inaczej. Nie może, bo nie umie się wznieść nad poziom ideologii. Nie inspiruje i nie skłania do działania, tylko przypomina to, co wszyscy wiedzą. Choć trzeba przyznać, że skłania do refleksji i perswaduje z lepszym lub gorszym polotem. Od czasu Martina Luthera Kinga wszyscy w USA wiedzą, że pochodzenie etniczne niczego realnie nie różnicuje i do niczego nie upoważnia. Przez ostatnie dziesiątki lat programy stypendialne, ulgi podatkowe i ułatwienia socjalne pozwoliły milionom czarnych Amerykanów zdobyć pozycję społeczną, o której ich dziadkowie nie mogli nawet marzyć. Czy to ich zrównało z białymi? Oczywiście nie. Czy nowe wersje egalitarnej ideologii są jednostajne i oklepane? Niestety tak. Ale tak musi być, bo tak wygląda życie społeczne. W latach 70. wystarczał zakaz używania słowa Negro, potem wykluczono Black, później Afro-American, następnym straszakiem był sam ogólny termin political correctness, teraz jest nim słowo woke, którego wolno używać jedynie czarnoskórym, bo człowiek biały – czy chce, czy nie chce – będzie tylko awaken, a nigdy woke. Gdy zdecyduje się na woke, podszywa się pod czarnych lub z nich szydzi. Przestrzeganie tej konwencji ma sprawiać, że nieczarni będą się czuć zawsze źle, bo będą zawsze czuć się winni. Może nawet powinni częściej czuć się źle, niż nam się wydaje konieczne.

Takie poczucie winy nie powinno być jednak brane za podstawę nowego dialogu. Przed wyjazdem rozmawiałem z człowiekiem z Południa, który mi powiedział: „Czasem pytam sam siebie, co mam robić. Mój pradziadek był właścicielem plantacji na Południu. Miał czarnych niewolników. Mój ojciec wychował się jednak na Północy i teraz jest liberalnym prawnikiem. Czy ja dzisiaj powinienem czuć się winny tego, co się działo sto lat temu? To było, minęło. Trzeba naprawiać realne krzywdy, a nie kultywować winy nie do naprawienia. Odwrotna postawa to sztuczna i źle ukierunkowana małostkowość”.

Ten mój nowy przyjaciel chyba miał rację. Propaganda to próba wygrania tego, czego się nie da zdobyć nawet przez stosowanie ideologii. Bo już nawet ideologia jest próbą wytargowania czegoś, czego się nie da wynegocjować – jak widzieliśmy u Bella. Propaganda ma jeszcze mniej siły i pomija jeszcze więcej ważnych czynników warunkujących niż ideologia.

Zdjęcie autora: Jacek Hołówka

Jacek Hołówka

Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. „Relatywizmu etycznego”, „Wybranych problemów moralnych współczesności”, „Etyki w działaniu”. Publikuje we "Wszystko co Najważniejsze".

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się