Wybory do Parlamentu Europejskiego

Nie lekceważmy wyborów do Parlamentu Europejskiego. Mają większe znaczenie, niż może nam się wydawać

Wybory do Parlamentu Europejskiego nie cieszą się w Polsce dużą popularnością. Niska frekwencja to norma, a listy wyborcze zawierające nazwiska polityków skompromitowanych na krajowym podwórku są standardem. Jeśli nie zmienimy tego podejścia – zarówno na szczeblu politycznym, jak i społecznym – Polska może zapomnieć o awansie do wyższej ligi. 

Na temat wyborów do Parlamentu Europejskiego panują w Polsce skrajne opinie. Od euroentuzjastów najczęściej można usłyszeć, że Parlament Europejski to ucieleśnienie idei demokratycznych, a wybory do PE mają znaczenie, ponieważ obywatele wybierają ludzi mających realny wpływ na ich życie. Przeciwnicy tej tezy stoją na stanowisku, że o kierunkach polityki europejskiej decyduje się za zamkniętymi drzwiami, a Parlament to fasadowa instytucja o marginalnym znaczeniu, w związku z czym emocjonowanie się eurowyborami nie ma sensu.

Parlament Europejski nie jest instytucją, która nadaje ton polityce UE. Jasno wynika to z jego kompetencji, wyraźnie ograniczonych na rzecz Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej. Żeby prowadzić skuteczną politykę w Europie, trzeba mieć wpływy w Komisji i Radzie – to stara prawda, z którą trudno polemizować. Jednocześnie Parlament Europejski jest znakomitym miejscem do lobbowania na rzecz swojego kraju. Aktywność na tym polu umożliwia rozwijanie sieci wpływów i kontaktów, bez których nie da się realnie myśleć o wywieraniu wpływu na posunięcia Komisji i Rady.

To bardzo ważne, żebyśmy mieli w Europie godną i zdolną reprezentację. Taką, która rozumie interesy Polski i wie, jak o nie zadbać. Wyselekcjonowaniu takiej grupy powinny służyć eurowybory. Niestety w Polsce traktujemy je inaczej. Frekwencja każdorazowo jest fatalna, co wynika prawdopodobnie z braku świadomości, jak w zasadzie Unia Europejska funkcjonuje i zbyt małej wiary w polską sprawczość. Wybieramy europosłów, ale właściwie po co? Bruksela leży bardzo daleko. To tam ślimaki nazywa się rybami, na rolników nakłada absurdalne ograniczenia, a koszta transformacji energetycznej przerzuca na najbiedniejszych. Jeśli Unia zechce, tak czy inaczej przeforsuje swoje przepisy, a Polska nic na to nie poradzi. Taki obraz UE ma w głowie znaczna część polskiego społeczeństwa i trudno się temu dziwić, skoro jedna strona politycznej barykady konsekwentnie go utrwala, a druga w zamian oferuje zazwyczaj gloryfikację Unii, momentami przypominającą kult.

W narracji polskich polityków Unia Europejska jest bytem ucieleśniającym określone wartości – albo doszczętnie złym i zepsutym, albo wspaniałym i wyznaczającym standardy. Bardzo rzadko w debacie publicznej UE funkcjonuje jako przestrzeń rywalizacji politycznej; niełatwe w obsłudze, ale silne i skuteczne narzędzie, pozwalające realizować państwom członkowskim swoje interesy. Ci, którzy to rozumieją, wiedzą też, dlaczego ślimak został przez urzędników unijnych określony rybą. Wywalczyła to sobie Francja, chcąc w ten sposób pozyskać dotacje dla własnych przedsiębiorców, przysługujące wyłącznie hodowcom ryb. Przekwalifikowanie ślimaka na rybę brzmi absurdalnie i śmiesznie, ale Francuzi chodzą spać zadowoleni. Podobnie było z marchewką, która zdaniem Brukseli jest owocem. Dlaczego? Ponieważ Portugalczycy chcieli pozyskać dotacje na marchewkowy dżem – ich produkt narodowy. Unia dotowała wyłącznie dżemy owocowe, a zmiana przepisów pozwoliła wzmocnić portugalskich wytwórców. Nie byłoby to możliwe, gdyby Portugalia nie należała do UE.

Unia Europejska ma niezaprzeczalne wady, na czele z monstrualną i kosztowną biurokracją oraz tendencją do faworyzowania niektórych państw członkowskich. Wbrew temu, jaki obraz kreują polscy euroentuzjaści, nie jest to organizacja charytatywna, dążąca do zrównania statusu wszystkich Europejczyków – tak, by wszyscy byli równie bogaci i bezpieczni. Nie jest to również więzienie, w którym silne i bogate państwa przetrzymują mniejsze i biedniejsze, aby móc je bez skrępowania drenować, jak chcieliby eurosceptycy. UE to nic innego jak sprytnie pomyślana, polityczna szachownica, na której gracze wykonują określone ruchy. Ci, którzy potrafią rozegrać lepszą partię, myślą długofalowo i działają konsekwentnie, osiągają lepsze rezultaty od innych. Natomiast ci, którzy nie mają odpowiednich planów, zdolności ani ambicji, stają się pionkami.

Żeby zostać zaproszonym do stolika, nie wystarczy wejść do klubu. Trzeba jeszcze dać dowód własnych umiejętności, skutecznie zwrócić na siebie uwagę. Tego nie zapewnią ani sarkastyczne wystąpienia na mównicy i grożenie wyjściem z UE, ani poklepywanie po plecach i ściskanie dłoni jak największej liczby europejskich polityków. Obie strategie są bezcelowe. Pierwsza nie służy budowaniu nacisków, jak sądzą jej realizatorzy, a jedynie zraża do Polski kolejne środowiska. Druga myli środki z celami. Nie chodzi przecież o to, by w Brukseli lubiano polskich polityków, ale o przekonanie Europy, że Polska jest atrakcyjnym partnerem do rozmowy i cennym sojusznikiem, który może pomóc w realizacji określonych interesów. Ten cel łatwiej osiągnąć, jeśli przedstawiciele Polski są w dobrych relacjach towarzyskich z innymi europosłami, ale wspólne zrobienie sobie zdjęcia czy wyjście na kolację z wysoko postawioną osobą w UE nie są tożsame z dbaniem o wizerunek naszego kraju. Jeśli nie idą za tym polityczne deklaracje, to wręcz kompromitacja polskiej klasy politycznej w oczach poważnych graczy. Sygnał, że wystarczy nam miejsce z widokiem na stolik, a kolejnych krzeseł nie trzeba dostawiać – Polacy postoją i poczekają.

Polska ma potencjał ekonomiczny i gospodarczy, a co za tym idzie także polityczny, by stać się pierwszorzędnym graczem w Unii Europejskiej. Nikt nie zaoferuje nam jednak miejsca przy szachownicy tylko dlatego, że naszym zdaniem nam się należy. Pozycję trzeba sobie wywalczyć, umiejętnie korzystając z mechanizmów, które oferuje system UE. W tym celu Polska powinna wysyłać do Europy najzdolniejszych i najbardziej oddanych krajowi polityków. Tymczasem na listach partyjnych często znajdują się nazwiska trzeciej lub czwartej kategorii, a co gorsza również takie, których kariera w Polsce jest już skończona. Nawet gdyby wyborcy tłumnie stawili się przy urnach i wyrazili chęć wysłania do Brukseli godnej reprezentacji politycznej, niekoniecznie mieliby w czym wybierać. Pojedyncze nazwiska godne uwagi, to zdecydowanie zbyt mało, by myśleć o realizacji polskich celów w Europie.

Mamy zatem trzy wyjścia. Możemy obrazić się na Unię Europejską i uznać, że skoro faworyzuje Niemców, Francuzów czy Włochów, a nam nie podstawia krzesła przy głównym stole, nie będziemy brać udziału w tym przedsięwzięciu. Możemy również uznać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i jeśli nie będziemy się wychylać, poklepywanie po plecach i ściskanie dłoni w końcu zaprocentuje. Jest jeszcze trzecie wyjście. Możemy nauczyć się, jak działa Unia Europejska i wykorzystać własne zasoby do tego, by Polska stała się jednym z głównych beneficjentów systemu, a nie wiecznym pokrzywdzonym. Nasze państwo jest jednym z największych i najszybciej się rozwijających w całej UE. Wykorzystajmy to. Głos oddany w eurowyborach na godnego reprezentanta to pierwszy krok ku realizacji tego celu. 

Patryk Palka

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się