Emilia Plater gotowa umierać za ojczyznę

Czy będziemy umierać za ojczyznę?

Po trzydziestu latach świętego spokoju znów wisimy na krawędzi otwartego konfliktu z Rosją. Trzy dekady to całkiem sporo; dość, by odchować pokolenie, rozpasane w luksusie wolności i upojone wizją wiecznego bezpieczeństwa. Czy w XXI wieku ktokolwiek zamierza jeszcze umierać za Polskę? I ile ma to wspólnego z romantycznym ideałem patriotyzmu?

Migawka. Jest wrzesień, trochę po dwudziestej; siedzę w Uberze i wyglądam za okno na ciemniejący powoli krajobraz głównej ulicy miasteczka, w którym się wychowałam. Asfalt jest nierówny, pofalowany przez korzenie starych lip. Patrzę na przesuwające się za szybą płoty i fasady budynków, na przecznicę prowadzącą do domu moich przyjaciół, na chodnik, którym codziennie szłam do szkoły. Od lutego 2022 dużo rozmyślam o ojczyźnie i o miłości; o tym, co bym zrobiła, gdybym miała do wyboru uciekać lub umierać, i dla kogo bym uczyniła jedno, a dla kogo drugie. Tak więc siedzę w tej taksówce, gapię się za okno i myślę: Boże, kocham to miejsce. Mam je we krwi. Nie znam innego domu. Ale czy gdyby przyszło co do czego – gdybym była ostatnim bastionem pomiędzy nim a kolumną czołgów, opancerzonym samochodem, człowiekiem z karabinem – to czy byłabym w stanie oddać życie za te domy i płoty? Czy byłabym w stanie zabić?

W gruncie rzeczy jest to pytanie o patriotyzm. Słownik Języka Polskiego wyjaśnia to pojęcie jako „miłość do własnej ojczyzny i gotowość poświęcenia się dla własnego narodu”; osobiście dodałabym tu jeszcze „troskę o dobro ojczyzny”, ale może fakt, że powyższa definicja tego nie zawiera, mówi wiele o polskim duchu narodowym. Jesteśmy romantykami – szable w dłoń i na Moskala, a nie jakaś tam praca u podstaw. Jak już zdobywać, to krwią i blizną. I najlepiej jeszcze w takt powstańczej piosenki.

Umierać za ojczyznę – Dulce et decorum

Umieranie za ojczyznę jest w naszej kulturze nad wyraz atrakcyjne. Powiedziałabym wręcz, że polski patriotyzm do tego się sprowadza – mężowie (i damy) stanu rzucają się na bagnety, wzniecają powstania, do końca trwają na posterunku nawet w obliczu klęski, wychodzą wprost na przeciw dużo silniejszego wroga i z odwagą patrzą śmierci w oczy, przestrzegając matki, by nie płakały, bowiem ich dziecko dostępuje właśnie najwyższego honoru przelania krwi za Polskę. Dulce et decorum est pro patria mori; oczywiście rzeczywistość wojny jest zdecydowanie bliższa wizji Wilfreda Owena niż Horacego, ale o tym nie uczy się w szkołach. W literaturze dziecięcej i młodzieżowej wojna to jedna wielka przygoda, w której, owszem – ryzyko jest ogromne, ale ogromna jest też adrenalina, zapał i poczucie przynależenia do czegoś większego. Przecież ja też ganiałam się z innymi dzieciakami po podwórku, „strzelając” do siebie z gałęzi udających pistolety. Dopiero odwiedzenie Muzeum Auschwitz-Birkenau dość gwałtownie sprowadziło mnie na ziemię.

Powyższy akapit niektórzy mogliby uznać za defetystyczny, a w kontekście obecnej sytuacji międzynarodowej – wręcz antypolski. Czyżbym podważała sens walki za ojczyznę? W momencie, gdy zaraz za naszą granicą od ponad dwóch lat toczy się otwarta wojna niepodległego narodu z najeźdźcą, byłoby to dość odważne stwierdzenie. Jedynym powodem, dla którego sami nie mamy tu jeszcze rosyjskich czołgów, jest artykuł 5. Paktu Północnoatlantyckiego. Na granicy z Białorusią wojna hybrydowa trwa od dawna. Nie można wykluczyć możliwości, że w niezadługim czasie przyjdzie nam fizycznie bić się za Polskę, realnie za nią ginąć i zabijać. Oczywiście ta wizja jest na wskroś przerażająca i mam nadzieję, że nigdy się nie ziści, ale wiadomo, jak to jest historią i zataczaniem koła.

Interesują mnie w tej sprawie dwa jej elementy, które polska romantyczno-patriotyczna kultura najczęściej zgrabnie omija. Po pierwsze – umierać za ojczyznę może i jest decorum, ale zdecydowanie nie dulce. Od marmurowych pomników nie czuć smrodu trupów, nie ma paraliżującego strachu, głodu i bólu, nie ma utraty wszystkiego, co się na tym świecie miało, włącznie z najdroższymi osobami. To rzadko śmierć z podniesioną głową i patriotyczną pieśnią na ustach.

A więc pierwsza teza: zapominamy o tym, jak potwornie jest umierać za ojczyznę. Głód, smród i kalectwo nie pasują do obrazu romantycznego bohatera, który swą śnieżnobiałą piersią samodzielnie osłania naród. Tak, poświęca swoje życie, ale to wszystko jest takie czyste, takie wzniosłe, takie marmurowe. Kordian ma być rozstrzelany przed tłumem, który rozpacza nad jego śmiercią. W „Dziadach” zaganianie Polaków do kibitek ma miejsce w trakcie Podniesienia podczas mszy w sąsiednim kościele. Po Emilii Plater płaczą nawet chłopi z okolicznych wiosek. Ale mało który mąż stanu umiera przerażony i samotny, w brudzie i bólu. Tak jakby uznanie tej rzeczywistości w jakiś sposób dyskredytowałoby jego ofiarę, uwłaczało jego godności.

A nie powinno być przypadkiem wręcz przeciwnie? Czyż uświadomienie sobie z całą mocą potworności, jakie ktoś godzi się przejść, nie powinno tym bardziej wzbudzać w nas podziw i respekt dla jego odwagi? Wojna jest brudna, okrutna i obrzydliwa. To, że ktoś dobrowolnie zgadza się uczestniczyć w niej, zamiast uciec, w obronie ojczyzny, jest dla mnie najwyższym męstwem.

Za każdy kamień twój

I tu wkracza druga kwestia – co to w ogóle jest ojczyzna?

W kryzysowej sytuacji kręgi odpowiedzialności zarysowują się najmocniej: przed zwierzętami ocala się ludzi, przed obcymi – znajomych, przed znajomymi – przyjaciół, przed przyjaciółmi – rodzinę i tak dalej. Stosując tę samą logikę, można by powiedzieć, że człowiek jest bardziej odpowiedzialny za swój dom niż za swoje miasto, bardziej za swoje miasto niż za inne miasto w regionie, bardziej za region niż za cały kraj. Białostoczanin będzie chętniej walczył za Białystok niż za Poznań czy Warszawę.

Ale w tej sprawie rolę odgrywa również pewnego rodzaju zmiana pokoleniowa. Twierdzenie, które zdarzało mi się słyszeć – i to jeszcze zanim Rosja otwarcie najechała Ukrainę – głosi, że spośród współczesnej młodzieży nawet białostoczanin nie będzie walczył za Białystok. W ogóle wszyscy się wystraszą i wyjadą, a w dużych miastach to już szczególnie, bo przecież chłopaki w spódnicach za Polskę nie będą umierać (to parafraza cytatu). Kiedyś tośmy się bili za ziemię, hymn i flagę, a z tych młodych to teraz takie wymoczki z brzuszkami pełnymi ciepłego europejskiego mleczka. Bronić nas nie będą.

Oczywiście wojnę najlepiej prowadzi się z kanapy, a współczesnego kryzysu patriotyzmu – jeśli do badania go posłużymy się metodą inną niż stereotypy – jakoś nie widać w sondażach. Według zeszłorocznego badania IBRiS 57 proc. Polaków zamierza stanąć w obronie kraju jako żołnierz lub cywil, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Analiza nie uwzględniła niestety wewnątrzpłciowego podziału na upodobania stylistyczne, ale odważę się zaryzykować stwierdzenie, że wśród tych ponad 21 mln osób znalazłoby się paru chłopaków w spódnicach.

Zresztą – co to w ogóle znaczy walczyć za Polskę? Dla 80 proc. respondentów deklarujących gotowość obrony ojczyzny w razie wojny czynnikiem motywującym była chęć ochrony osób bliskich. Dla 60 proc. jest to poczucie obowiązku, dla 56 proc. – solidarność ze społeczeństwem/narodem, a dla 55 proc. – miłość do swojego kraju. Nie wiem, gdzie są te czasy, kiedy słodko było oddać życie za hymn i Orła Białego, ale mam jakieś takie poczucie, że gdyby o to samo zapytać Kolumbów rocznik ’1920, to i oni walczyliby raczej za swoich przyjaciół i dzielnicę, w której się wychowali.

Na koniec dnia rozchodzi się tu o tożsamość. Jesteśmy zwierzętami stadnymi, cóż zrobić; każdy identyfikuje się bardziej lub mniej z różnymi wspólnotami i dla tych, których częścią czuje się bardziej, będzie w stanie poświęcić więcej. Czy byłby to naród, czy koledzy z klasy, efekt jest ten sam – strzelba w dłoń i wara od mojego kawałka ziemi. Bo to jest mój kawałek ziemi. Prędzej umrę, niż mi go odbierzecie.

A więc – będziemy w końcu umierać za ojczyznę czy nie? Dopóki teatr wojenny nadal obserwujemy z kanapy, trudno mi oceniać. Wątpię, że znajdzie się wiele osób, które rzucą się na bagnety wroga z zapałem i radością (co byłoby zresztą oznaką dość głębokiej patologii psychicznej) i nie wiem, ile osób zdecyduje się umierać za Polskę. Ale za swoją ulicę? Za pole pod Regułami? Za sąsiadów, od których zawsze można było pożyczyć trochę mąki, a w Wigilię zawsze zachodzili do nas wraz z pochodem kolędników? „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Nawet – a zwłaszcza – kiedy nie jest to los ani dostojny, ani słodki.

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się