Henry Kissinger

Pięć zasad racjonalnej polityki Kissingera

Henry Kissinger sformułował pięć zasad racjonalnej polityki do wykorzystania w epoce termonuklearnej. Ta lista charakteryzuje różnice między wojną ofensywną i defensywną.

W obecnym wieku polityka przestała być motywowana ideologią. Z pozoru to dobrze, choć inaczej myślano jeszcze w poprzednim stuleciu. Wtedy komunizm i faszyzm walczyły między sobą i jednocześnie przeciw liberalnej demokracji. Stanowiska polityczne były jasno określone i dość schematyczne, ale wtedy ich rzecznicy gotowi byli jeszcze polemizować ze swymi przeciwnikami, a nie tylko z nimi walczyć. Teraz obowiązuje doktryna, że argumenty się nie liczą, bo nikogo nie przekonują, a ideologia wywołuje tylko zbędne obciążenie pamięci. Podczas wojny nie chodzi o zwycięstwo uzasadnionych żądań, tylko o zdobycie terenu i militarnie przydatnych surowców. Wojny są prowadzone dla umocnienia własnej dominacji, a nie po to, by jakoś zmienić porządek polityczny na świecie. Ani wojna między Rosją i Ukrainą, ani napięcie między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, ani konflikt między Izraelem i Palestyńczykami nie wprowadzą przecież nowego porządku. Na froncie chodzi o pokonanie wroga i o fizyczne zwycięstwo. Prawo międzynarodowe, odległe cele, poczucie sprawiedliwości i wiara w samostanowienie przestały imponować.

Czy to nowa zimna wojna?

Wieloma krajami rządzą też politycy o wąskich horyzontach, radykalni i lekceważący obowiązujące prawo, po cichu wspierani przez jakieś trudne do rozpoznania siły. Deep state. Ci ludzie działają wbrew opinii publicznej i wbrew dobrej tradycji filozoficznej. Wierzą w dominację siłową i są głusi na protesty. Pozorowane negocjacje sprowadzają się do nieistotnych przetargów dotyczących eskalacji wrogich działań: „Jeśli wy użyjecie dronów, my zerwiemy linie energetyczne; jeśli wy izolujecie nasze miasta, my zburzymy wasze mosty”. To jest gra „wet za wet” i jej popularność prowadzi do narastającego lekceważenia zasad honorowej walki. Grozi nam wzrost obojętności na okrucieństwa wojenne, których wprawdzie było też dużo podczas I i II wojny światowej, a także podczas walk w Wietnamie i w Gruzji, ale dziś w starciach na froncie ukraińskim jest ich nie mniej. Zapomnieliśmy, że okrucieństwo jest czymś niedopuszczalnym i że negocjacje nawet w trakcie walki są czymś koniecznym. Zaczęliśmy wierzyć, że wojna musi sama wygasnąć, tak jak pożar na prerii, dopiero gdy cała trawa się spali. Zaszła godna pożałowania zmiana w obyczajowości, która strategicznie faworyzuje awanturników przeciw ludziom opanowanym. Przestaliśmy dbać o to, by ci, którzy troszczą się o porządek i pracę organiczną, mieli zawsze systemową przewagę nad ludźmi szerzącymi zniszczenie i niepewność.

Czy w takim świecie możliwe jest oddzielenie wojny od okrucieństw wojennych? To dobre pytanie. W czasach Peryklesa za hańbę uważano dręczenie wroga podczas wojny, choć akceptowano wzniecanie wojen prewencyjnych i prowadzenie ich po to tylko, by utrzymać ducha bojowego w armii. Dziś pojęcie hańby wojennej straciło swój sens i zaakceptowaliśmy etos dążenia do bezcelowego zwycięstwa za wszelką cenę. Sojusze są przypadkowe i krótkotrwałe, zagrożenie jest nieustanne i niczym nieuzasadnione. Czy jest możliwe, by wojna była prowadzona w sposób celowy i minimalizujący straty? Nie wiadomo.

„Wojna absolutna”

Generał Carl von Clausewitz bronił takiej właśnie polityki wojennej, nazywając ją „wojną absolutną”. Każdą inną uważał za partactwo. Ponadto pozostawił po sobie wiele celnych uwag na temat natury walki. Jedna z najciekawszych mówi, że wojnę wywołują nie atakujący, tylko napadnięci, gdy występują zapalczywie przeciw podbojowi. To ciekawa teza, choć bardzo kontrowersyjna. Istotnie, wydaje się, że jeśli podczas napaści zaatakowani rezygnują z walki, to tym samym – jakby dobrowolnie – zaakceptowali status ludności podporządkowanej i przyjęli nowy modus vivendi. Podbici pozwolili się wcielić do metropolii i stało się jasne, że napastnik dokonał wprawdzie aneksji, ale nie tylko zaprowadził jakiś nowy porządek przez przekupstwo, ugodę lub zastraszenie, lecz zrobił to umiejętnie i bez rozlewu krwi. To sprawę pozornie zamyka, jeśli takiemu efektowi nie towarzyszy poczucie straty lub krzywdy. Mieszkańcy Walii, Normandii, Śląska i Piemontu wydają się pogodzeni ze swym statusem. Choć wśród Katalończyków i mieszkańców Irlandii Północnej tęsknota za pełną autonomią nie wygasła. Cokolwiek byśmy myśleli na ten temat, trzeba pamiętać, że w okresie nowożytnym Europa stała się szybko rozwijającym się kontynentem właśnie dzięki temu, iż wielu książąt zrezygnowało ze statusu autonomicznego władcy i zgodziło się na scalenie swych posiadłości z terenami sąsiadów. Niepodległość jest dla pewnych grup społecznych zbędnym luksusem lub może nawet kłopotliwym ciężarem. Choć dla innych pozostaje głęboko odczuwaną potrzebą i nieuciszonym politycznym żądaniem. Ludzie są różni.

Na tym tle szczególnego znaczenia nabiera pewna gorzka prawda. Najbardziej bolesny przebieg mają te wojny, podczas których kraj pozornie silniejszy, ale nienawykły do wolności i indywidualizmu, choć zżyty z totalitaryzmem i stadnymi obyczajami, walczy przeciwko krajowi mniejszemu, ale zamieszkałemu przez ludzi domagających się swobody i autonomii. W przypadku takiego konfliktu obie strony czują palącą niechęć do przeciwnika i pogardzają jego motywami, których nie potrafią emocjonalnie ogarnąć. Taki właśnie charakter ma obecna wojna Rosjan z Ukraińcami. Dla Rosjan status raba nie jest tragedią, dla Ukraińców już tak. Ta różnica oddala ich bardziej od siebie niż język, tradycja i ambicje polityczne. Czas pokaże, co się okaże silniejsze – przywiązanie do carskiego samodzierżawia czy wspomnienie tradycji hetmańskiej. Wygra albo wiara w wyższość jednolicie stosowanej przemocy, albo w przywiązanie do niezależności działania i do swobody przekonań. Tak czy inaczej, nie zgodzimy się chyba z poglądem von Clausewitza, że to Ukraina wywołała wojnę z Rosją, ponieważ się broniła, nie poddała się dominacji i nie chce się dać okroić.

W filozofii polityki zdarzają się grube błędy. Chyba nie tylko gen. von Clausewitz źle interpretował przyczyny wojen. Nie powinno nas zatem dziwić, że tak wielki autorytet mógł nie mieć racji. Filozofia polityki to zdradliwa dyscyplina i niejednego mistrza wyprowadziła na manowce. Poważnych uproszczeń dopuścili się też św. Augustyn, Henry Sidgwick i Bertrand Russell, co nie zmienia faktu, że każdy z tych autorówdokonał ważnych ustaleń i zasłużył na uznanie.

Rozróżnienie wojen 

Św. Augustynowi zawdzięczamy teoretyczne uchwycenie naczelnych kryteriów odróżniających wojny sprawiedliwe od niesprawiedliwych. Wojna sprawiedliwa – jego zdaniem – spełnia dwa zasadnicze wymagania, nazwane przez niego: ius ad bellum oraz ius in bello. Za pomocą tych określeń św. Augustyn wyróżnił dwa zasadnicze aspekty sprawiedliwości, która obowiązuje podczas wojny. Pierwsze wymaganie głosi, że wojna musi mieć godziwy powód; druga, że musi być prowadzona w godziwy sposób. Zatem wojna jest dopuszczalna, usprawiedliwiona, a może nawet potrzebna, gdy prowadzona jest w dobrej sprawie i w sposób honorowy. Zakładamy tym samym, że wiemy, z czyjej winy doszło do walki, a kto wystąpił w dobrej sprawie. Także widzimy, kto walczy powściągliwie i oględnie, a kto z wściekłością i zawzięcie. Z punktu widzenia bezstronnego obserwatora tylko strona zaciekła i nieustępliwa blokuje możliwość przyjęcia sprawiedliwego rozwiązania. Tylko ona mnoży zbędne ofiary. To piękna teoria. Zwróćmy jednak uwagę, że jej ustalenia mają charakter dość abstrakcyjny i w praktyce są mało przydatne. W ciągu setek lat po św. Augustynie kryterium ius ad bellum było wielokrotnie podważane. Niemal każdemu wodzowi wydawało się, że to jego strona stawia sprawiedliwe żądania, a roszczenia przeciwnika są haniebne i bezczelne. W pewnych wypadkach jednak, choć było ich niewiele, takie wątpliwości nie powstawały. Jeśli wojna jest prowadzona wyłącznie na terenie jednej ze stron, to widać czarno na białym, kto się broni, a kto atakuje, i od razu jest jasne, która strona złamała wymaganie ius in bello. Takim przypadkiem jest oczywiście wojna między Rosją i Ukrainą. Tu każdy widzi absurdalność twierdzenia, że Rosjanie szukają neonazistów na Ukrainie, a Ukraińcy zwalczają antynazistów w Rosji. Tu teoria św. Augustyna ma pełne i przekonujące zastosowanie, i tak będzie w przypadku każdego jawnego pogwałcenia prawa narodów do samostanowienia.

Pozostaje jednak problem generalnego odróżnienia wojen, które są prowadzone w imię wyższych celów, od masowej masakry motywowanej trywialnymi interesami ekonomicznymi i politycznymi. Tę kwestię próbował na nowo rozwiązać Henry Sidgwick, rezygnując całkowicie z pojęcia ius ad bellum. Za ważne uznał tylko to, jak będzie prowadzona walka. Nie jest ważne, co ją wywołało. Sidgwick zaproponował dwie nowe reguły dotyczące ius in bello. Po pierwsze, uznał, że z konieczności żołnierze są zawsze narażeni na atak, ponieważ zgodzili się walczyć. Sami muszą zrozumieć, że podczas wojny walka toczy się w każdej chwili, zatem likwidowanie wroga jest też dopuszczalne w każdej chwili. Jednak po drugie, nigdy nie jest dopuszczalne atakowanie ludności cywilnej przeciwnika.

Te dwa wymagania budzą aprobatę większości osób dorosłych i protestują przeciw nim tylko pacyfiści oraz dzieci z ponadprzeciętną wrażliwością. To są miłe postacie i trudno zdecydowanie orzec, że nie mają racji. W idealnym świecie na pewno przestrzegalibyśmy ich żądań. Jednak w realnym świecie wymagana przez nich delikatność uczuć jest niebezpieczną przesadą. Pewne agresywne postawy muszą być energicznie usuwane, bo w przeciwnym razie życie społeczne zostanie wystawione na pastwę poprzebieranych gangsterów. Nieskończona cierpliwość i ministrancka łagodność łatwo prowadzą do zdziczenia obyczajów i do akceptacji przemocy. Zarówno prawo karne, jak i wojny między skonfliktowanymi społecznościami są nieuniknionymi konsekwencjami istnienia konfliktów interesów. To dość elementarna i trywialna prawda. Jednoczesna realizacja różnorodnych, indywidualnych celów powoduje nieuniknione konflikty. Między jednostkami rozwiązuje je dość skutecznie osobisty autorytet lub prawo (w tej właśnie kolejności), natomiast między społecznościami rozwiązuje je prawo lub wojna (w tej właśnie kolejności). Nie można tego lepiej ułożyć. Musimy tylko pamiętać, że w wielu sytuacjach inaczej ocenia się ludzi, a inaczej ich czyny. Strzelanie do wroga jest działaniem zawsze wyrządzającym bolesne następstwa. Ale czasem jest to szkoda pomijalna, ponieważ powściągliwość prowadziłaby do jeszcze większego nieszczęścia. Sidgwick to właśnie widzi wyraźnie i dlatego żołnierzom każe walczyć bez wytchnienia, ale cywilów każe zostawiać w spokoju. Tylko czy to jest wykonalne? Michael Walzer w najlepszej książce o prawach wojny twierdzi, że nie, że Sidgwick od żołnierzy wymaga zbyt wiele. Przymuszanie żołnierzy do walki nie jest sprawiedliwe. Ścisłej dyscypliny można żądać od ochotników (szczególnie od wagnerowców i podobnych kondotierów), ale nie od poborowych, którzy zostali wcieleni do armii pod groźbą publicznego napiętnowania lub kary więzienia.

Ponadto osiągnięcie zasadniczych celów walki jest zwykle możliwe tylko pod warunkiem, że chcąc nie chcąc, naraża się życie ludności cywilnej wroga. Ataki lotnicze skierowane na instalacje wojenne z reguły pociągają za sobą tzw. collateral damage, czyli „straty uboczne”. Te szkody są nieuniknione. Co gorsza, wiele armii próbuje zminimalizować własne straty przez celowe ukrywanie żołnierzy między cywilami – w szkołach, szpitalach, wiejskich zabudowaniach. Robią to, nie pytając nikogo o zgodę, w nadziei, że przeciwnik okaże się bardziej humanitarny w stosunku do obcej ludności niż mające jej bronić własne wojsko. To bardzo naiwne i obłudne oczekiwanie. Jest oczywiste, że zasad dopuszczalnego sposobu prowadzenia walki nie można rozszerzyć tak daleko, by nakazywały przeciwnikowi rezygnację z ataku tylko dlatego, że jego ofiarą ma się stać nieuzbrojona ludność przeciwnika. Sidgwick formułuje swoje stanowisko tak, jakby żądał od każdej armii znacznego własnego poświęcenia dla dobra cywilów po stronie wroga. To są księżycowe wymagania. Może postulaty Sidgwicka są intuicyjnie pociągające, ale ich dosłowne rozumienie nie ma zastosowania na polu bitwy. Po pierwsze, jest czymś naiwnym perswadować własnym żołnierzom, że chcą walczyć tylko dlatego, że stali się żołnierzami. Każdy sam wie, czego chce, a czego nie chce, i perswazja niewiele tu zmieni. A ponadto jest zupełnie niepewne, czy wszyscy żołnierze chcą być żołnierzami. Czasem im to się tylko wydaje. Gdyby było inaczej, nie byłoby wagnerowców. Po drugie, nie można żądać pełnego bezpieczeństwa dla własnych kobiet, dzieci i starców, jeśli celowo wystawia się ich na ryzyko śmierci przez ukrywanie między nimi własnych żołnierzy. Powyższe zastrzeżenia mają szczególne znaczenie, gdy rząd lub dowództwo wojskowe wywołują narodowe zagrożenie przez inscenizowanie niepotrzebnej walki. To jest kolejna smutna prawda. Naiwne społeczeństwo czasem dopiero podczas wojny odkrywa, jak błędna była polityka jego rządu, skoro ów rząd doprowadził do niepotrzebnej i niepopularnej wojny. Wtedy istotnie wychodzi na jaw, że ta wojna to nie była wojna, tylko jakaś niewydarzona „operacja specjalna”, kampania militarna zaspokajająca ambicje rządzącej kliki, niedbającej o los własnych obywateli. Nie wolno o tym zapominać, gdy się myśli o walkach toczonych na terenie Ukrainy. Do naiwnej wiary w polityczną jedność rosyjskiego społeczeństwa i rządu nie da się już wrócić.

Bierność społeczeństw 

Czemu jednak niektóre społeczeństwa są tak bierne, że aż potulne? Można to tłumaczyć historią, ale chyba trafniej wyjaśnia tę podległość efekt podgotowywanej żaby. Chyba już każdy słyszał o tym myślowym eksperymencie. Choć może nie każdy w Rosji. Wyobraźmy sobie coś takiego. Do garnka z gorącą wodą wrzucamy żabę. Żaba natychmiast wyskakuje z garnka. Dajmy jej spokój i weźmy następną. Drugą żabę wsadzamy do garnka z zimną wodą i powoli wodę podgrzewamy. Żaba nie wyskakuje, mimo że temperatura wody podnosi się ponad poziom, przy którym poprzednia żaba natychmiast uciekała. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ łatwo przyzwyczajamy się do bezruchu i do trwałych niedogodności. Za taką bierność trzeba jednak niekiedy zapłacić życiem. Wiedzą o tym doskonale wszystkie służby specjalne. Na tym efekcie opiera się systematycznie sączona indoktrynacja, wykorzystująca bierność społeczeństwa poddanego totalitarnemu uciskowi. Zdezorientowana ludność nie umie powiedzieć: enough is enough. Nie potrafi się zdecydować na wyskoczenie z garnka. Czeka spokojnie, łudząc się nadzieją, że ogień sam przygaśnie. Despotyczne reżymy podtrzymują tę bierność moskwiczami i wartburgami i co jakiś czas łagodzą polityczny nadzór. Robią to tylko na chwilę, byle znów uśpić społeczeństwo. Następnie znów nasilają represje. Powstaje oczywiste pytanie, kiedy rozsądne społeczeństwo powinno protestować nieugięcie i gremialnie? Teoretycznie wiadomo kiedy – gdy już można to zrobić skutecznie. W praktyce nie wiadomo. Trzeba więc czekać stosownej chwili, gdy reżym pogubił się w swych matactwach i gdy wprowadzenie nowych ludzi przyniesie realne zmiany. Nie wolno przeoczyć chwili, gdy trafia się szansa na odzyskanie wolności. Czasem trzeba protestować tylko dlatego, że pod uciskiem nie da się już dłużej wytrzymać, bez czekania na stosowny moment. W Polsce komunizm trwał jakieś pięćdziesiąt lat. Jak długo będzie trwał w Rosji? Nie wiadomo. To wielki i cierpliwy naród.

W XX wieku ukrop dla żaby przygotowali komuniści i faszyści, jedni i drudzy domagali się posłuszeństwa i jednomyślności. Po zwycięstwie „Solidarności” i upadku ZSRR przez chwilę wydawało się, że wszystkie narody w Europie będą żyć w liberalnej demokracji pod rządami prawa. To było złudzenie. Najsilniej uległ mu Francis Fukuyama i ogłosił nawet, że historia dobiegła końca, że cały świat jest już wolny, równy i bezpieczny. „O święta naiwności” – jak mówiła moja babcia. Nowe stulecie przyniosło nowe zniewolenie, nowy „russkij mir”. To samo zaszło w krajach islamskich, gdzie gwałtownie wzrosła presja na podporządkowanie ludzi szariatowi. W istocie nie możemy być nawet pewni, że szacunek dla wolności przyjął się na dobre w naszej części Europy. Legalizm, liberalizm i demokracja zawsze miały idealizujących przeciwników, którzy lekceważą filozoficzną tradycję umiaru i zdrowego rozsądku.

Częściowy pacyfizm 

Ciekawy przypadek to Bertrand Russell, jeden z najbardziej dociekliwych umysłów naszej epoki. Russell był konserwatystą, zwolennikiem szerokiej wolności politycznej, swobody obyczajowej i pedagogiki postulującej intensywne kształcenie we wszystkich dziedzinach wiedzy. W 1950 roku otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. Wcześniej, jeszcze w 1937 roku, skonstruował fascynujący dylemat polityczny. W książce Which Way to Peace? ogłosił, że Wielka Brytania nie może sobie pozwolić na częściowy pacyfizm. „Częściowy jest wtedy, gdy sprowadza się do odmowy walki w pewnych wypadkach, w których zostaliśmy do walki poważnie sprowokowani – ale nie we wszystkich wypadkach”. Taki pacyfizm nie zasługuje na uznanie – argumentował Russell – ponieważ pozwala bronić pewnych krajów, a nie innych: „Możemy zgodzić się na utratę Tanganiki albo Gibraltaru, ale będziemy walczyć dla odparcia napaści na terytorium Anglii”. Wydawało się, że tym argumentem Russell odrzuca wszelki pacyfizm, skoro nie akceptuje częściowego. Jak trzeba walczyć, to trzeba walczyć. Wojna jest niezbywalnym instrumentem skutecznej, konserwatywnej polityki. Russell zmierzał jednak do odwrotnej konkluzji. Mówi, że żaden częściowy pacyfizm nie uratuje Wielkiej Brytanii przed atakiem, ponieważ ostra riposta Brytyjczyków na ewentualną pierwszą zaczepkę wroga może wywołać jeszcze bardziej gwałtowny jego atak, a wtedy dojdzie do spirali wzajemnych napaści. Zatem czymś niedobrym jest częściowy pacyfizm i czymś niedobrym jest totalna wojna. Pozostaje tylko „pacyfizm integralny” – pełna rezygnacja ze stosowania siły we wszystkich okolicznościach. Wzorem dla Wielkiej Brytanii powinny być Dania, Szwecja i Norwegia – kraje o małym zaludnieniu, bez kolonii, bez ambicji politycznych i bez imponującej floty. Niemcy w każdej chwili mogłyby je połknąć, a jednak tego nie robią. Małe kraje są mało atrakcyjnym łupem, więc mogą się czuć bezpieczne.

To była niewyobrażalna naiwność polityczna. Niewiele później Dania i Norwegia zostały zaatakowane przez Niemcy, Szwecja z trudem utrzymywała neutralność, a Finlandia została zaatakowana przez Związek Sowiecki. Russell oczywiście nie mógł tego wiedzieć w 1937 roku. Powinien był jednak przynajmniej podejrzewać, że może nie mieć władzy jasnowidzenia. Jego deklaracja: „Duńczyków broni właśnie ich bezbronność” – to przekonanie naiwne i bezkrytyczne. Russell jednak lubił popisywać się brawurą i żądał, by Wielka Brytania przyjęła politykę integralnie pacyfistyczną, „to znaczy, byśmy zredukowali w ogromnym stopniu naszą armię, flotę i lotnictwo i oświadczyli w Genewie, że wzywamy inne narody do pójścia za naszym przykładem – z tym jednak, że niezastosowanie się przez wszystkie państwa lub ich część do tego dezyderatu nie zmieni naszej decyzji”. Świetny logik i autor doskonałych utworów literackich okazał się przerażająco naiwnym filozofem polityki.

Jeśli czymś tak zaskakującym były poglądy Russella, to czy możemy zgadnąć, co o aktualnej wojnie w Ukrainie myślą Rosjanie? Czy wierzą w to, co im o wojnie mówi ich prezydent? Czy ich zdaniem wojnę Rosji z Ukrainą wywołały państwa zachodnie, a Rosja tylko prowadziła „operację specjalną”, broniła się przed NATO, przypominała, że Krym i obwody zadonieckie zawsze należały do Rosji, że Ukraina powstała pod dyktando Lenina i umowy polityczne podpisywane przez Rosję są ważne tak długo, jak długo Rosja uważa je za ważne, a w razie niezadowolenia ze sposobu ich realizowania ma prawo użyć broni nuklearnej przeciwko prowokatorom? Nie wiemy, ale w ostatnim roku uciekło z Rosji ponad pół miliona młodych ludzi. Oni z pewnością nie kupili tej narracji. A inni? Czy wyskoczą, czy będą czekać na ugotowanie? Być może wielu powstrzymują nieuchronne represje i napomknięcia o zbliżającej się konfrontacji termonuklearnej.

Czy to są realne groźby? Tego nikt nie wie. Ale jedna rzecz jest pewna. Bulwersujące groźby nie powinny nikogo przerażać bardziej niż złowieszcze milczenie. Jeśli prezydent Putin dziwnie interpretuje przyczyny i aktualny przebieg wojny, to może z równą fanfaronadą projektować całą rosyjską przyszłość. Jednak warto pamiętać, że został on uformowany przez służbę bezpieczeństwa, więc można mieć nadzieję, że będzie się trzymał pragmatyki tych służb. A ona jest dość ścisła i przewiduje, że w praktyce dochodzeniowej, podobnie jak w polityce międzynarodowej, stosuje się tę samą zasadę: „Można intensyfikować zastraszające naciski, kiedy się chce, ale nie wolno łagodzić nacisków bez solidnego uzasadnienia”.

Wywieranie nacisku

Jeszcze w latach stalinizmu poprzednicy Putina uczyli się, że represje trzeba dozować. Na początek trzyma się osadzonego w ciemnicy bez okna i wydziela się mu niejadalne jedzenie. Gdy mimo względnie łagodnego nacisku zatrzymany nie „śpiewa”, przechodzi się do energiczniejszych form wydobywania zeznań – świeci się lampą w oczy przez dziesięć godzin dziennie i nagle strzela z pistoletu w sufit. Gdy i to nie pomaga, przenosi się więźnia do celi z wodą lub – gdy pośpiech nagli – wali się go pięścią w nos czy upuszcza się mu coś twardego na palce. Jednak nigdy, przenigdy nie można działać w odwrotnym kierunku – zaczynać od warczących psów, a później straszyć miauczącym kotem. Jeśli terror progresywny działa słabo, to z pewnością terror wyhamowywany nie zadziała lepiej.

Jest to podstawowa zasada każdej polityki wywierania nacisku. Nie można najpierw stosować drastycznych środków, a później przechodzić do łagodnych. Kto używa mocniejszej presji przed wykorzystaniem słabszej, traci możliwość manewru. Dlatego rzucane mimochodem uwagi o użyciu broni nuklearnej są tylko objawem braku profesjonalizmu. Brzmią jak blef, nawet jeśli nie są blefem. Nie mogą działać skutecznie jako środek zastraszania, ponieważ zbyt mocno przypominają groteskową groźbę: „Najpierw cię zabiję, a potem będziemy się układać co do dalszych warunków porozumienia”. Każdy kraj posiadający broń nuklearną w zasadzie wie o tym. Galopowanie do przodu skraca pole manewru. Stało się to jasne wiele lat temu, podczas budowania polityki wzajemnego gwarantowanego zniszczenia (Mutual Assured Destruction – MAD). Ten projekt omawia Henry Kissinger w książce z 1957 r. Nuclear Weapons and Foreign Policy. Twierdzi tam, że świat wszedł w epokę „strategii wieloznaczności” i że mocarstwa nuklearne muszą się nauczyć utrzymywać wzajemnie w stanie niepewności. Nikomu nie można otwarcie grozić użyciem broni jądrowej przed wyczerpaniem łagodniejszych form nacisku. Kto od razu wypowiada ostateczne groźby, działa jak Królowa Kier z Alicji w Krainie Czarów.

Henry Kissinger i jego pięć zasad

Henry Kissinger sformułował pięć zasad racjonalnej polityki do wykorzystania w epoce termonuklearnej. Można je odczytywać jako „robocze instrukcje” dotyczące doktryny MAD:

1. Trzeba unikać wojny termonuklearnej z wyjątkiem sytuacji „ostatecznego wyjścia”.

2. Mocarstwo posiadające broń termonuklearną nie przyjmie warunków bezwzględnej kapitulacji, tylko raczej użyje tej broni […].

3. Zadaniem naszej dyplomacji jest wyraźne uprzedzenie, że nie dążymy do narzucania [przeciwnikom] bezwzględnej kapitulacji, ale dążymy do stworzenia ram [negocjacyjnych], w których kwestia narodowego przetrwania nie będzie występować w tle każdego sporu […].

4. Ponieważ dyplomacja, która wyklucza użycie siły, jest jałowa, zadaniem naszej polityki militarnej jest opracowanie doktryny i zdolności stopniowego użycia siły.

5. Ponieważ polityka wojny ograniczonej nie daje się zastosować inaczej, jak tylko zza tarczy wojny nieograniczonej, musimy zachować zdolność działania odwetowego, które będzie dostatecznie silne i niezawodne, by zniechęcić [potencjalnego] agresora do szukania korzyści w wywołaniu wojny nieograniczonej.

Ta lista charakteryzuje różnice między wojną ofensywną i defensywną.

Punkt 1. ustala, że żadne państwo nie powinno użyć broni nuklearnej jako pierwsze, bo to prowadzi do samozniszczenia. Bomby wodorowej nie można użyć na początku ani w środku wojny. Taka broń niszczy wszystko, a tym samym automatycznie wyznacza koniec każdej wojny. Broń termonuklearna nie może być racjonalnie użyta na arenie sporów globalnych, gdyż przenosi ludzkie działanie na arenę wydarzeń kosmicznych. Pozwala raz jeden w historii wystawić spektakl przypominający wybuch supernowej. Później wszystko, co było ludzkie na naszym globie, przestaje istnieć i w okolicy naszego Słońca na całe wieki zapada kosmiczna cisza.

Punkt 2. mówi, że zaatakowane mocarstwo nuklearne ma dwa wyjścia do wyboru: może pokornie przyjąć swoje zniszczenie i pozwolić, by po jego upadku triumfowało mocarstwo atakujące, albo może zniszczyć to mocarstwo przez odpalenie własnych rakiet termonuklearnych, zaprogramowanych tak, by same się uaktywniały po zniszczeniu państwa zaatakowanego. Inaczej mówiąc, zaatakowany ma dwie opcje do wyboru: albo da się wymazać z historii świata, albo może zniszczyć całą dalszą historię świata. Z jego punktu widzenia ta różnica nie ma większego znaczenia. Jednak z punktu widzenia strony atakującej zachodzi istotna różnica: anihilacja wszelkiego życia na Ziemi jest gorszym rozwiązaniem niż unicestwienie wyłącznie tej strony, którą się chce zaatakować. Związanie czyjegoś ataku z własnym automatycznym odwetem jest racjonalną metodą odstraszania. Kraj A nie zniszczy kraju B, jeśli wie, że nie istnieje opcja zniszczenia wyłącznie kraju B, i ma tylko do wyboru albo nie niszczyć nikogo, albo zniszczyć zarazem A i B, czyli siebie i wroga. Atakujący jest wtedy w sytuacji pszczoły, która żądląc, skazuje siebie na śmierć. To oczywiście nie powstrzymuje fanatyków. Oni zawsze są gotowi zniszczyć świat – i mogą to zrobić, jeśli nikt ich nie upilnuje.

Punkt 3. mówi, że niezbędnym warunkiem przetrwania dla każdego kraju jest kontynuacja negocjacji na dowolnych warunkach, aż do momentu, gdy jedna ze stron poczuje się bezwzględnie zagrożona. Wtedy wracamy do punktu 1. Nie wolno żadnego gracza w konfrontacji termonuklearnej postawić w sytuacji, w której jest mu wszystko jedno – czy będzie dalej negocjować, czy umrze. To go może skłonić do zniszczenia całego ludzkiego świata. Choć nadal trzeba pamiętać, że żaden wzgląd nie powstrzymuje fanatyków.

Punkt 4. stwierdza, że przedmiotem wiarygodnych negocjacji może być tylko sposób wykorzystania broni tradycyjnej, nie nuklearnej. Konfliktów politycznych nie uda się uniknąć, więc wszystkie kraje są zmuszone do negocjacji. Ich fiasko może spowodować podjęcie działań obejmujących użycie broni konwencjonalnej, ale tylko takiej. Spór nie powinien nigdy wykroczyć poza granice wojny konwencjonalnej. Wiarygodni partnerzy muszą to od początku rozumieć. I pozostaną wiarygodni tylko tak długo, jak długo nie będą wspominać użycia broni ostatniej szansy – czyli bomby termonuklearnej. Ataku nuklearnego nie da się powstrzymać żadnym działaniem obronnym. Zaatakowanemu pozostaje więc tylko zastosować odwet. Wyścig zbrojeń może zatem dotyczyć tylko maksymalnego pułapu uzbrojenia konwencjonalnego oraz mechanizmów kontroli przyjętych zobowiązań. Tak wygląda najbardziej wiarygodna wersja pacyfizmu – jeśli się zgodzimy użyć tego słowa dla opisania sytuacji, w której pokaźny arsenał broni konwencjonalnej jest gromadzony w nadziei, że nigdy nie zostanie w całości użyty. Jednak wszystko, co wykracza poza te granice, jest mrzonką lub szaleństwem.

To właśnie stwierdza punkt 5. Polityka międzynarodowa w epoce termonuklearnej to w znacznym stopniu gra prowadzona poza sferą dyplomacji. Nie mówi się o tym, co się będzie robić, i robi się różne rzeczy, o których się nie będzie mówić – jednak bez doprowadzenia przeciwnika do uzasadnionego zaniepokojenia ostatecznym zagrożeniem. To jest gra dość niebezpieczna i wymaga wielowątkowego planowania. Z czego wynika, że każdy kraj, który chce przetrwać, powinien dopuszczać do polityki tylko ludzi pomysłowych, zrównoważonych, sceptycznych i trafnie przewidujących ruchy przeciwnika. Nie takich jak Bertrand Russell i wiadomo kto. Ludzie brawurowi, zawzięci i mało pomysłowi dobrze się sprawdzają na przykład w sporcie, ale w polityce to nieudolni szkodnicy.


Tekst ukazał się w miesięczniku opinii „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Prof. Jacek HOŁÓWKA

Prof. Jacek HOŁÓWKA

Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. Relatywizm etyczny, Wybrane problemy moralne współczesności, Etyka w działaniu. Pisze we "Wszystko co Najważniejsze".

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się