Waldemar Pawlak PSL
Fot. Tomasz Adamowicz / Forum

PSL dostał szansę bycia języczkiem u wagi.
I już przed swoim przeznaczeniem nie ucieknie

W przypadku PSL-u od ponad stu lat jedna reguła lubi się powtarzać. Gdy Polaków czeka coś przełomowego, to przywódcy właśnie tej partii nagle mogą zdecydować o biegu wydarzeń.

Liczba 28 szabel w Sejmie nie prezentuje się imponująco, ale tyloma dysponuje obecnie Polskie Stronnictwo Ludowe i to wystarczy, aby stało się języczkiem u wagi, co jest powszechnie zauważane.

Uwagę przyciągają głównie sprawy bieżące, a mianowicie zabiegi premiera Mateusza Morawieckiego, wspierane przez prezydenta Andrzeja Dudę, aby jakimś cudem „wyjąć” ludowców z formującej się koalicji i skoligacić ich ze Zjednoczoną Prawicą. Jako że partii, na której czele stoi Władysław Kosiniak-Kamysz, w najbliższej przyszłości zupełnie się to nie opłaca (nawet gdyby miała wziąć stanowisko premiera i wszystkie kluczowe ministerstwa w takim rządzie), podchody te dobrze pasują do starego powiedzenia o „marzeniach ściętej głowy”.

Na nieco dalszym planie znajduje się kwestia, czy PSL w sformowanej przez dotychczasową opozycję koalicji zablokuje zmiany ideowo-obyczajowe forsowane przez lewicę, na czele z liberalizacją prawa do aborcji (co było przecież jedną z głównych obietnic wyborczych Donalda Tuska). Po upublicznieniu w piątek umowy koalicyjnej i tego, co zawiera, wydaje się to bardzo prawdopodobne. Zwłaszcza że ludowcy muszą zadbać o swój elektorat i czymś odróżniać się od reszty koalicjantów.

Wraz z coraz bardziej sędziwym wiekiem Jarosława Kaczyńskiego Zjednoczona Prawica zbliża się do nieuchronnego momentu, w którym nastąpi kryzys przywództwa, czyli wewnętrzna walka o wyłonienie nowego lidera – bez gwarancji, czym to się skończy. Ten fakt otworzyłby PSL-owi możliwość uszczknięcia jakiejś części konserwatywnych wyborców. Zatem zwrot w lewo ludowcom w najbliższych latach zupełnie się nie opłaca. Jednak jest jeszcze coś, co dziwnymi zrządzeniami losu wygląda niczym przeznaczenie Polskiego Stronnictwa Ludowego. Mianowicie regularne odgrywanie kluczowej roli w przełomowych dla Polaków momentach dziejów.

Ten schemat powraca od samego odzyskania niepodległości. Przecież pierwszym niezależnym organem polskiej władzy, jaki sam się utworzył w momencie, kiedy rodziła się II RP, była Polska Komisja Likwidacyjna. Powołali ją do życia w Krakowie 28 października 1918 r. posłowie do austriackiej Rady Państwa. Natomiast funkcję przewodniczącego oddano w ręce Wincentego Witosa. Zdecydowanie działaniami PKL oderwano Galicję od upadających Austro-Węgier i przyłączono do tworzącego się państwa polskiego. Wprawdzie w tym czasie ruch ludowy skłócił się i podzielił, ale przez kolejnych kilkanaście lat Witos wraz ze swoim PSL „Piast” regularnie wracał do centrum wydarzeń.

W dwudziestoleciu międzywojennym do legendy przeszedł moment, kiedy 24 lipca 1920 r. do Wierzchosławic zajechała rządowa limuzyna z telegramem od Piłsudskiego. Naczelnik Państwa wzywał Witosa do Warszawy, aby stanął na czele Rządu Obrony Narodowej. Przyszłego premiera odnaleziono za domem, na polu, gdzie właśnie orał zagon pod łubin. To jemu przed Bitwą Warszawską Piłsudski przekazał swoją podpisaną dymisję do wykorzystania, gdyby bitwa została przegrana. Po zwycięstwie nad Rosją obaj stali się śmiertelnymi wrogami. Przewrót w maju 1926 r. był odpowiedzią Piłsudskiego na formowanie rządu przez Witosa wspólnie z endekami i chadekami. Wówczas przywódca PSL-u rzucił Piłsudskiemu wyzwanie na łamach prasy: „Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko; jeśli tak, to niech bierze władzę siłą”. I dodał: „Ja bym się nie wahał tego zrobić”.

Marszałek nie stchórzył. Cztery lata później domknął likwidowanie w II RP demokracji, posyłając do Twierdzy Brzeskiej Witosa wraz z innymi liderami Centrolewu – utworzonej wokół ludowców koalicji partii opozycyjnych, usiłującej odebrać sanacji władzę w drodze wyborów.

Ludowcy ponieśli klęskę, ale już kilkanaście lat później znów ich lider – tym razem Stanisław Mikołajczyk – jako premier rządu RP na uchodźstwie asystował w przestawianiu zwrotnic historii na nowe tory. Choć brak mu było politycznego rozumu i charakteru Witosa.

Chcąc zyskać atuty w rozgrywce ze Stalinem, parł do wzniecenia w Warszawie powstania. Czym to się skończyło – wiadomo. Potem usiłował wynegocjować kompromis z Kremlem i komunistami wydelegowanymi do przejęcia władzy w Polsce. Mikołajczyk liczył na ocalenie w kraju nad Wisłą choćby resztek suwerenności i demokracji. Jedyne, co zyskał, to udział PSL-u w wyborach na początku 1947 r. Wedle ogólnych szacunków ludowcy uzyskali w nich oszałamiający sukces, bo zagłosowało na nich ok. 60 proc. Polaków. Tyle że komuniści wyniki sfałszowali, a wszelkie dowody oszustwa starannie zatarli. Przegrany lider PSL-u ocalił życie, uciekając z kraju. Po raz drugi wydawało się, że ludowcy już nigdy więcej nie odegrają żadnej historycznej roli. Przywódców ruchu wybito, a na jego miejsce, jako wiejską przybudówkę PZPR-u, utworzono ZSL.

Przez czterdzieści lat Zjednoczone Stronnictwo Ludowe odgrywało komedię osobnej partii. Po Okrągłym Stole i wyborach w 1989 r. strona solidarnościowa nie przejęłaby tak szybko władzy, gdyby stojący na czele ZSL-u Roman Malinowski nie zdradził swych politycznych protektorów z PZPR-u. Łatwo zgodził się zostać koalicjantem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Choć wciąż jeszcze istniały Związek Radziecki i blok wschodni, zachodzących zmian już nic nie mogło zatrzymać.

W bliższych nam czasach nawiązujące wyłącznie do przedwojennych tradycji PSL-u pod wodzą Waldemara Pawlaka asystowało przy tym, jak śmiertelnie skłócony obóz postsolidarnościowy tracił władzę. Po czym wyborcy w 1993 r. oddali ją postkomunistom. Jednak SLD, dysponujące wówczas 171 mandatami, nie sformowałoby rządu, gdyby nie sojusz z ludowcami. Potem bardzo długo obowiązywała w III RP zasada premiera Pawlaka, ujęta w słowach, że kolejne wybory „wygrywa zawsze koalicjant PSL-u”. Aż w 2015 r. obozowi władzy stworzonemu przez Jarosława Kaczyńskiego koalicjanci w parlamencie okazali się niepotrzebni. Kolejny raz wydawało się – jak sugerowały wyniki sondaży – że ludowcy żadnej większej roli w historii Polski już nie odegrają. I ponownie okazało się to złudzeniem.

Skoro dziś PSL otrzymał szansę bycia języczkiem u wagi, to już przed swym przeznaczeniem nie ucieknie. Przy czym tworzenie rządu razem z PO i innymi koalicjantami to dopiero mała przygrywka. W najbliższym bowiem czasie Polskę czeka zderzenie z wielkimi zmianami, których biegu nie sposób przewidzieć. Trwa wojna na Ukrainie, jednocześnie Unia Europejska rozpoczyna proces akcesyjny Kijowa. Aby było bardziej skomplikowanie, Berlin i Paryż wprost uzależniły go od całościowej reformy UE. Na stole leży już pierwszy projekt głębokiej federalizacji Unii. W obecnym kształcie jego wprowadzenie w życie uczyniłoby z Polski kraj równie znaczący, jak Księstwo Warszawskie w Europie napoleońskiej.

Władze III RP będą musiały pod olbrzymią presją podejmować decyzje o wiele poważniejsze niż podejmowane przez ostatnie trzy dekady. W centrum tego wszystkiego za sprawą arytmetyki wyborczej znalazł się PSL, którego postawa może bardzo wiele przesądzić. Trudno przypuszczać, że Władysław Kosiniak-Kamysz liczył się z tym, iż będzie musiał zmierzyć się z tak wielką odpowiedzialnością. I raczej nie należałoby mu tego zazdrościć.

Andrzej Krajewski

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się