europejska polityka zagraniczna

Europejska polityka zagraniczna na Bliskim Wschodzie to jedna wielka porażka

Ani wrogowie, ani przyjaciele nie traktują już europejskiej polityki zagranicznej poważnie.

Widzieliście lotniskowiec Europejskiej Marynarki Wojennej krążący u wybrzeży Izraela, aby przypomnieć krajom Bliskiego Wschodu, że decydenci w Brukseli dysponują nie tylko podręcznikiem zasad wspólnego rynku, ale także potęgą militarną? Imponowała również reprezentacja dyplomatyczna, z przewodniczącą Komisji Ursulą von der Leyen, jej odpowiednikiem w Radzie Europejskiej Charlesem Michelem, szefem spraw zagranicznych Josepem Borrellem, kanclerzem Niemiec Olafem Scholzem, premierką Włoch Giorgią Meloni, prezydentem Francji Emmanuelem Macronem oraz premierem Wielkiej Brytanii Rishim Sunakiem. Wszyscy podróżowali jednym samolotem, kursując między Kairem, Dohą, Ammanem, Rijadem i Jerozolimą, by pośredniczyć najpierw w zawieszeniu broni, a następnie w zawarciu porozumienia pokojowego. Decydenci w Pekinie i Moskwie wyciągnęli właściwe wnioski: Europejczycy mają kontrolę nad geopolityką i nie należy z nimi zadzierać. 

Być może w jakimś równoległym wszechświecie tak wygląda rzeczywistość. Ale w naszych realiach jest to marzenie, które rozczarowująco i zastanawiająco kontrastuje z silnym wsparciem udzielanym przez Europę Ukrainie.

To prawda, że w sprawie Bliskiego Wschodu Europa jest podzielona zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Niektóre kraje są lojalnymi zwolennikami prawa Izraela do samoobrony (a tym samym, jak twierdzą, jego istnienia). Inne czują instynktowną solidarność z cierpiącymi Palestyńczykami. Politycy w krajach o dużej populacji muzułmańskiej nie zapominają, kto może oddać na nich głos; żydowski elektorat jest wszędzie znacznie mniejszy i bardziej rozproszony.

Jednak postawy wobec Rosji powinny kształtować się podobnie. Można by oczekiwać, że kraje o prawosławnych powiązaniach chrześcijańskich, historią panslawistycznych sentymentów (Grecja, Cypr, Bułgaria) lub dużą populacją rosyjskiej diaspory (Niemcy) staną po stronie Kremla. Stosunki Polski i Rumunii z Ukrainą były dawniej trudne. Interesy handlowe krajów takich jak Niemcy i Włochy mogły stracić na sankcjach nałożonych na Kreml. Ale żadna z tych kwestii nie osłabiła stanowiska Europy. Jedynym powierzchownie proputinowskim krajem w UE są Węgry, czego powodem są przede wszystkim względy handlowe, a być może także przekora: premier Victor Orbán niechętnie odnosi się do wszystkiego, czego chce Bruksela. 

Tymczasem sytuacja na Bliskim Wschodzie również ma znaczenie dla Europy. Pomijając kwestie humanitarne, niestabilność i konflikty w regionie podsycają ubóstwo i migrację. To powinno przyciągnąć uwagę decydentów. Europie nie brakuje też zdolności wywierania nacisku. Pod względem liczby ludności byłaby trzecim co do wielkości krajem na świecie, po Indiach i Chinach. Europa jest też drugą co do wielkości gospodarką za Stanami Zjednoczonymi. Cieszy się ogromną siłą kulturową, finansową i handlową. UE dumnie nazywa siebie „najważniejszym darczyńcą dla narodu palestyńskiego” i przeznacza pieniądze na Autonomię Palestyńską, która zarządza Zachodnim Brzegiem Jordanu, a także na UNWRA, agencję ONZ ds. uchodźców działającą w Strefie Gazy. Niewiele za to dostaje. Wyobraźmy sobie oferowanie ruchu bezwizowego lub dostępu do wspólnego rynku, aby osłodzić porozumienie w sprawie rozwiązania dwupaństwowego. 

W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych UE utrzymuje stosunki dyplomatyczne ze wszystkimi krajami Bliskiego Wschodu, w tym z Iranem. Ale to Pekin, nie Bruksela, pośredniczył w marcu w śmiałym porozumieniu między Teheranem a Rijadem. Wydaje się więc, że Bliski Wschód jest Europie na tyle bliski, by przynosić zyski i rozpraszać uwagę rządzących, ale zbyt odległy, by skupili się oni na opracowaniu jednolitej, skutecznej strategii. 

Zdecydowana polityka europejska mogłaby nie przynieść pożądanych efektów, tak jak nie przyniosły ich wysiłki Stanów Zjednoczonych podejmowane w minionych latach wielokrotnie. Nierozsądni ludzie niekoniecznie dbają o pokój i dobrobyt. Jednak podjęcie takiej próby sprawiłoby przynajmniej, że Europejczycy wydaliby się poważnymi aktorami na globalnej scenie. To pomogłoby odstraszyć wrogów. A co ważniejsze, zrobiłoby wrażenie na przyjaciołach.

Zasadnicze pytanie na nadchodzące lata brzmi: jak dalece Stany Zjednoczone mogą polegać na pomocy Europy w obliczu ogromnego wyzwania stwarzanego przez Chiny i ile transatlantyckiej pomocy w zakresie bezpieczeństwa zaoferują w zamian. Ostatnie dni sugerują, że odpowiedź w obu przypadkach będzie brzmiała „niewiele”. Straci na tym cały wolny świat.

Edward Lucas

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się